Miny zamiast zbóż

Justyna Tylman

|

Gość Koszaliński 35/2012

publikacja 30.08.2012 00:00

Pasjonaci. Jedenaście dni jazdy z Koszalina do Kotoru w Czarnogórze. Prawie dwa tysiące kilometrów na siodełku. Oni udowadniają, że na rowerze można dotrzeć wszędzie. Zawierzają Bogu i sile własnych mięśni.

Cel osiągnięty! Czarnogóra zdobyta! 1900 km przejechanych na rowerowym siodełku, to wyczyn tylko dla najwytrwalszych Cel osiągnięty! Czarnogóra zdobyta! 1900 km przejechanych na rowerowym siodełku, to wyczyn tylko dla najwytrwalszych
Mariusz Ambroziewicz

Znajomi pytają, dlaczego wciąż jeżdżę i nigdy nie mam dość. A mnie podobają się ten wysiłek, który trzeba włożyć w dojechanie do danego miejsca, oraz satysfakcja, że znowu przejechałem całą trasę o własnych siłach – mówi Wojciech Choszcz, ósmy raz na wyprawie rowerowej.

Dobra dusza

– Pierwszy rower zdobyłem za pieniądze zarobione w czasie kolędy. Rodzice zdziwili się, kiedy w domu pochwaliłem się „nową”, kupioną od kolegi, kolarzówką – wspomina ks. Mariusz Ambroziewicz, organizator rowerowych wyjazdów. Zanim wybrał się na podbój krajów Europy, wsiadał na rower z kolegami ministrantami. – Moja pierwsza wyprawa liczyła 11 km w każdą stronę, pojechaliśmy z Kołobrzegu do Dźwirzyna. To była rewelacja – śmieje się. Z czasem pokonywali coraz dłuższe odcinki, nawet do 100 km. – Nie było internetu ani gier komputerowych. Wspólne wyjazdy, gra w piłkę, zimą basen, a latem kąpiele w morzu – to był nasz sposób na spędzanie wolnego czasu – mówi. Miał 18 lat, gdy powiedział rodzicom, że chce objechać Polskę. – Stwierdzili, że oszalałem – wspomina. Pojechał. Wspólnie z kolegą zrobili 1700 km. Kiedy po maturze przyszła myśl o wstąpieniu do seminarium, potrzebował czasu na spokojne zastanowienie się. Zdecydował, że odwiedzi Monachium, bo na rowerze myśli się najlepiej. – Jadąc, można się wewnętrznie wyciszyć i skupić na konkretnych sprawach. To bardzo pomaga w pokonaniu bólu i zmęczenia. Kilometry też szybciej mijają – przekonuje. W seminarium poznał innego rowerowego szaleńca – ks. Krzysztofa Kowala, od którego przejął zwyczaj podróżowania z młodzieżą po świecie. – Na pierwszy wspólny, wieloosobowy wyjazd wybraliśmy się do Afryki, pokonując dystans 5 tys. km. Była to szkoła dzielenia się pasją z innymi i nauka, że każdy w grupie musi mieć wyznaczone obowiązki, bo nie da się zrobić wszystkiego samemu – wspomina. Jego rolą było dbanie o rowery – był mechanikiem. Do dziś uczestnicy wypraw nie mogą się nadziwić, jak szybko łata dziurawe dętki.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.