Ludzie. Bohater tej historii wstaje ze sterty trupów, aby po latach spotkać św. o. Pio. To nie jest „zwykła” opowieść o koszmarze obozu koncentracyjnego, a jej epilog mógł wymyśleć tylko Pan Bóg.
Roman Konarzewski w oryginalnym pasiaku z Mauthausen
Zdjęcia ks. Wojciech Parfianowicz /Foto Gość
Jakaś kobieta w ludzkim odruchu dała im kilka ziemniaków i kawałek kurczaka. On wtedy poszedł nazbierać trochę szczawiu i z tego wszystkiego ugotowali zupę. Po 70 latach ciągle pamięta ten dzień, chwilę po wyzwoleniu. – To był 6 maja 1945 roku. Wreszcie zjedliśmy coś normalnego. To była nasza pierwsza wolnościowa zupa – wspomina Roman Konarzewski, więzień kilku obozów koncentracyjnych, od lat mieszkaniec Koszalina. Jednak od wolnościowej zupy do prawdziwej wolności musiało jeszcze upłynąć wiele lat.
Powrót niepożądany
W ręce Niemców wpadli w listopadzie 1943 roku. – Miałem wtedy 16 lat. Wzięli mnie, tatę, Adka i Stasia. Okazało się, że ktoś doniósł, że działaliśmy w AK – mówi Roman Konarzewski. Trafili najpierw do aresztu w Tomaszowie Mazowieckim, gdzie królował Georg Boettig, zwany „krwawym katem”. Tam więźniów upokarzano nie tylko biciem. – Spodobały mu się tatusia buty. Kazał je zdjąć i sam sobie założył. Nosiłem więc z tatą buty na zmianę. Przesłuchiwano nas i katowano. Nic im nie powiedziałem. Matka próbowała ich wykupić, oferując oprawcom rodową biżuterię.
Dostępna jest część treści. Chcesz więcej?
Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.