Koszalin OFM

ks. Wojciech Parfianowicz


|

Gość Koszalińsko-Kołobrzeski 38/2015

publikacja 17.09.2015 00:00

Franciszkanie. Ten kościół jest 
jak to miasto, czyli bardzo... powojenny. Nic dziwnego. Czarne habity i białe sznury na zrujnowanych ulicach Koszalina pojawiły się już w maju 
1945 roku. Koszalin stał się w pewnym stopniu franciszkański, a pracujący 
tu franciszkanie... koszalińscy. 


Setki stron kroniki u franciszkanów to cenny zapis powojennej historii Koszalina. Jak mówi o. Piotr Pawlik, obecny proboszcz, najwięcej zapisało się jednak w dziesiątkach tysięcy ludzkich serc, które przez 70 lat korzystały z posługi ojców
 Setki stron kroniki u franciszkanów to cenny zapis powojennej historii Koszalina. Jak mówi o. Piotr Pawlik, obecny proboszcz, najwięcej zapisało się jednak w dziesiątkach tysięcy ludzkich serc, które przez 70 lat korzystały z posługi ojców

ks. Wojciech Parfianowicz /Foto Gość

Przybyliśmy do Koszalina 26 maja 1945 roku z grupą 450 Polaków, przeważnie rolników z Gniezna i okolic. Centrum miasta zostało w 90 proc. zniszczone przez Rosjan. Zastaliśmy kościół (św. Józefa) trochę podniszczony. Plebania była w ruinie. Zacząłem od wstawiania szyb” – opisuje w kronice o. Nikodem Szałankiewicz, franciszkanin konwentualny, pierwszy polski kapłan w powojennym Koszalinie.
Tak to się zaczęło. Potem przybyło jeszcze dwóch ojców i jeden brat. Oprócz kościoła św. Józefa opiekowali się także kościołem Mariackim, późniejszą katedrą. Posługiwali także w wielu miejscowościach wokół Koszalina, w sumie w ponad 20 kościołach. Prawdziwi pionierzy ewangelizacji na Pomorzu.


Patchwork dusz


Fenomenem jest franciszkański chór „Lutnia”, który działa w Koszalinie nieprzerwanie od 1945 roku. – Ojcowie, oprócz zwykłej posługi katechetycznej i sakramentalnej, starali się od samego początku przyciągnąć ludzi do Kościoła także innymi sposobami – mówi o. Piotr Pawlik, obecny proboszcz w parafii franciszkańskiej. – Garnęliśmy się do ojców. W zrujnowanym mieście porywali nas swoją dobrocią – wspomina Franciszka Trochimiuk, która w chórze śpiewa od 1950 roku. Miała wtedy 15 lat.
Początkowy skład chóru był zapowiedzią tego, jak trudna będzie praca duszpasterska na ziemi koszalińskiej. – Byli w nim ludzie z Gniezna, Wilna, Wołynia. Były także Niemki – opowiada pani Franciszka. 
Kilka tysięcy Niemców zostało w mieście przez dłuższy czas, zanim wyjechali za Odrę w ramach przesiedleń. Notatka w kronice sporządzona przez o. Szałankiewicza, w pierwszych tygodniach po przyjeździe, wiele mówi o powojennym zamieszaniu, także od strony kościelnej: „Najgorzej było z jurysdykcją.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.