Rozdział Państwa od Kościoła, czyli...

Na problem zwrócił uwagę burmistrz Szczecinka Jerzy Hardie-Douglas w swoim felietonie zatytułowanym "Krótka rozprawa między Panem, Wójtem a Plebanem", opublikowanym na portalu miastozwizja.pl, odnosząc się także do rozmowy z "Gościem Niedzielnym".

Rozdział Państwa od Kościoła, czyli... Ratusz w Szczecinku ks. Wojciech Parfianowicz /Foto Gość

Felieton burmistrza TUTAJ

Nasz materiał ze spotkania samorządowców z biskupami (10 stycznia), przy okazji którego odbyła się wspomniana przez burmistrza rozmowa TUTAJ

W felietonie Jerzy Hardie-Douglas powołuje się na rozmowę z naszą Redakcją. Przez katolickie media włodarz Szczecinka nie czuje się atakowany, ale krytykowany. Jak pisze: "Padły zarzuty o niewłaściwe wykorzystywanie pieniędzy publicznych w celu promowania działań sprzecznych z nauką Kościoła i szerzenie satanizmu".

Nie padły zarzuty, ale pytania: o projekt finansowania z budżetu miasta procedury in vitro oraz o zaproszenie na organizowany przez miasto festiwal zespołu Behemoth. Mam nadzieję, że rozdział Kościoła od Państwa nie oznacza tego, że media katolickie nie mają prawa pytać sprawujących władzę o motywy ich działania, tylko dlatego, że ważne jest dla tych mediów i ich odbiorców nauczanie Kościoła. Nasi czytelnicy są również wyborcami i mają prawo wiedzieć, co na temat ważnych dla nich spraw myślą burmistrzowie, wójtowie i prezydenci.

Przy okazji lektury felietonu, zadałem sobie pytanie, o co właściwie ma chodzić w tak pożądanym przez niektórych rozdziale Państwa od Kościoła. Nie żyjemy wszak w Państwie teokratycznym, ani takim, jak np. Wielka Brytania, czy Dania, gdzie religia ma status państwowej, a głowa Państwa jest jednocześnie głową Kościoła.

Niektórzy rozdział Państwa od Kościoła rozumieją jako wykarczowanie przestrzeni społecznej z wszelkich przejawów religijności. Skąd bierze się przekonanie, że to właśnie światopogląd ateistyczny, liberalny, relatywistyczny, to ten podstawowy, zerowy, który ma służyć jako punkt wyjścia, albo dojścia dla oczekiwanego Państwa neutralnego światopoglądowo, czyli, jak to się mówi, świeckiego? Czy podejście ateistyczne, liberalne, nie jest po prostu jednym ze światopoglądów, tak samo "nieneutralnym" jak ten katolicki?

Na czym w ogóle ma polegać owa mityczna neutralność światopoglądowa? Na rozdwojeniu jaźni? Na udawaniu, że publicznie, wartości chrześcijańskie mnie nie obchodzą, bo obchodzą mnie tylko prywatnie, po godzinach? A może neutralność ma oznaczać obojętność, np. na zło? Czy można pozostać "neutralnym" wobec pogardy, wobec krzywdzenia drugiego człowieka?

Rozmawialiśmy z burmistrzem Szczecinka o dwóch sprawach: o projekcie finansowania z budżetu miasta procedury in vitro oraz koncertu zespołu Behemoth.

Moją argumentację Jerzy Hardie-Douglas w swoim felietonie sprowadził właściwie do jednego: "Publiczne pieniądze wg »Gościa Niedzielnego« wydawane są nieprawidłowo, bo na przedsięwzięcia niezgodne z nauką Kościoła, a przecież środki wg »Gościa« pochodzą m.in. z podatków katolików. To fakt. Jednak remont dachu kościoła, festyny parafialne, festiwale kolęd i wielu innych imprez organizowanych przez kościół lub stowarzyszenia katolickie, mają też wsparcie z pieniędzy budżetu miasta, a na te składają się również podatki od niewierzących lub wyznawców innych religii".

Nie użyłem takiego argumentu, gdyż jest niewłaściwy i może posłużyć jedynie do zwrócenia uwagi na to, że głos ludzi wierzących powinien być brany pod uwagę. Tak samo, pod uwagę powinien być brany głos ludzi niewierzących. Do finansowania z budżetu miasta mają prawo inicjatywy katolickie, jak i niekatolickie. To dla mnie oczywiste. Moje wątpliwości co do tych dwóch spraw opierają się nie na tym, że są to "przedsięwzięcia niezgodne z nauką Kościoła". Wcale nie uważam, że wszyscy obywatele Szczecinka są zobowiązani do przyjęcia tej nauki. Chodzi o coś zupełnie innego.

Koncert zespołu Behemoth nie powinien być organizowany przez publiczną instytucję kultury, nie dlatego, że zespół ten głosi poglądy inne niż Kościół, ale dlatego, że otwarcie szydzi z wiary, publicznie obraża ludzi wierzących, niewybrednie kpi z ważnych dla tych ludzi wartości. Burmistrz uchylił się od odpowiedzi na moje pytanie, czy takie działanie nie jest jednak granicą wolności wypowiedzi? Zapytam więc: Czy wolno publicznie lżyć drugiego człowieka, szydzić z jego osoby, bliskich, wiary, którą wyznaje? Czy wolno, czy wypada, czy jest to przejawem kultury? Czy retoryka pogardy jest środkiem wyrazu sztuki?

Dla jasności sprawy - fragment utworu "Amen".

Zdrowaś Maryjo, hańby pełna
Pan cudzołożył z tobą
Przeklętaś ty między ludźmi
I opętana
(...)
Potępiona Dziewica Maryja
(...)
Dziwka sybillowego sromu
Uzurpatorka i kłamca

Nietrudno zauważyć, że tekst jest parodią ważnej dla katolików, i nie tylko, modlitwy "Zdrowaś Maryjo". W felietonie burmistrza czytamy: "Muzyka mroczna, teksty prowokacyjne, a scenografia niezbyt mi odpowiadająca. Jednak Behemoth to numer jeden. Jedyny polski zespół, który przebił się za granicą".

Czy "przebicie się za granicą" jest wystarczającym argumentem, aby akceptować nazywanie Matki Bożej "dziwką"?

W felietonie czytamy również: "Wiem, że to wszystko może razić osoby wierzące, ale przecież… nikt nie każe słuchać i oglądać Behemotha, a już tym bardziej kupować na ich występy biletów (koncert w Szczecinku ma być biletowany!)".

Czy ktoś, kto tworzy takie rzeczy, kto drze na koncercie Biblię krzycząc "żryjcie to g..wno", kto o wielkim Polaku, jakim był Jan Paweł II, którego Sejm RP w specjalnej uchwale nazywa "najważniejszym z Ojców niepodległości Polski", śpiewa: "Dziś czas by sięgnąć po głowę tego, powolnego, który taki zgarbiony i niedołężny, siedzi na tronie Watykanu! Dziś my karcimy waszego, ścinamy głowę Watykanu, którą wyślemy zanim przyjdzie tam, gdzie wasza wiara rozpostarła swe brudne skrzydła"; że ktoś taki jest godny jakiegokolwiek promowania, a jego twórczość można zakwalifikować w ogóle jako przejaw ludzkiej kultury, którą powinno polecać miasto i podległa mu instytucja, zajmująca się kulturą?

Uznaję różnorodność poglądów i nikomu nie odbieram prawa do ich wyrażania. Jednak wewnętrznie nie zgadzam się na deptanie ludzkiej godności. To, co czyni zespół Behemoth, nie jest i nigdy nie było cywilizowaną różnicą poglądów, życzliwą dyskusją, czy nawet ostrą satyrą. Twórczość tego zespołu jest publicznym i niestety bezkarnym gwałceniem podstawowej ludzkiej wartości, do której uznania nie potrzeba być wierzącym. Mówię tu bowiem o szacunku do drugiego człowieka, którego, niestety, w naszej przestrzeni publicznej jest coraz mniej.

Rozdział Kościoła od Państwa, o którym burmistrz Szczecinka wspomina w felietonie, nie oznacza zgody na promowanie pogardy, czyli w istocie - rozdziału człowieka od człowieczeństwa.

Co do in vitro... Po pierwsze, przykro mi, że "wszystkie" argumenty przeciwko tej metodzie Jerzy Hardie-Douglas określa w swoim felietonie jako "bezsensowne". Takie postawienie sprawy właściwie zamyka drogę do dialogu i deprecjonuje zwolenników innego myślenia.

O argumentach przeciwko in vitro burmistrz pisze: "Sprowadzają nas do czasów średniowiecza".

Jeśli chodzi o sprawy bioetyczne, argumenty teologiczne nie są dla Kościoła jedynymi, gdyż Ewangelia nie dla wszystkich jest racją wystarczającą. To zresztą dość "średniowieczne" podejście, jeśli na ten okres w historii ludzkości spojrzeć mniej stereotypowo. Tylko przypomnę, że to właśnie w średniowieczu, obok katedr, w Europie rosły uniwersytety, gdzie kwitło życie naukowe. Fakt, wielu naukowców było jednocześnie duchownymi. Wiem, że dla wielu to nieprzekraczalna wada.

Kościół swoje opinie na tematy bioetyczne formułuje nie na podstawie żywotów świętych, ale najnowszych osiągnięć nauki. Wiara nie wyklucza bowiem racjonalności.

Burmistrz napisał, że: "Procedury in vitro są uznaną metodą leczenia niepłodności".

Przez jednych tak, przez innych nie. Są lekarze, którzy nie uznają tych procedur za metody leczenia niepłodności. Są wśród nich specjaliści z tytułami naukowymi i profesorowie medycyny, nie teologii. Dr Tadeusz Wasilewski, znany polski ginekolog, który przez wiele lat zajmował się in vitro, zupełnie porzucił tę metodę na rzecz naprotechnologii. Prezentuje on twarde, naukowe dane pokazujące, że sztuczne zapłodnienie obarczone jest ogromnym ryzykiem różnego rodzaju wad genetycznych i poważnych chorób.

Wielu specjalistów kwestionuje w ogóle nazywanie in vitro metodą leczenia, zaliczając ją po prostu do technik wspomaganego rozrodu. Jerzy Hardie-Douglas twierdzi, że spór o "leczenie" to "dyskusja akademicka". To prawda. Zależy bowiem, jak zdefiniujemy samo pojęcie leczenia, czy też wyleczenia. Zdaniem wielu lekarzy, metoda in vitro nie leczy przyczyny niepłodności, ponieważ się nią nie zajmuje. Omija ją, ponieważ pozwala na urodzenie dziecka, ale problem z poczęciem pozostaje. Natomiast, tak lekceważona przez niektórych naprotechnologia, przywraca kobiecie płodność, ponieważ drobiazgowo diagnozuje przyczyny jej upośledzenia. Jest też skuteczniejsza i tańsza od in vitro.

Niestety, są przypadki, w których nic nie da się zrobić i wtedy, zgodzę się, że mamy do czynienia z dramatem. Zbyt mało jednak mówi się o dramacie wielu kobiet, które po czasie nie potrafią poradzić sobie z faktem zamrożenia nadliczbowych zarodków. Przy okazji in vitro pojawia się bowiem ważna kwestia, czy zarodek to człowiek, czy nie. W tej kwestii polecam bardzo interesującą opinię prof. Andrzeja Paszewskiego, genetyka, członka Komitetu Bioetyki PAN opublikowaną kiedyś w "Rzeczpospolitej".

Argumentację przeciwko metodzie in vitro włodarz Szczecinka w swoim felietonie kwituje takim stwierdzeniem: "Że to niby nienaturalne, bo naturalne jest tylko zapłodnienie w ciele matki? A czy naturalne jest zastępowanie obciętej nogi protezą? To rozumowanie typu: Gdyby Bóg chciał, aby człowiek, który stracił kończynę miał ją nadal, pozwoliłby, aby mu odrosła. Skoro nie odrasta to nie należy w prawo Boże ingerować. Kulawy powinien skakać na jednej nodze".

To przykład, który dobitnie pokazuje, czym jest ta metoda. Podejmując jego logikę, jest ona swego rodzaju protezą. I w tym właśnie leży jej problem. Powoływanie do istnienia człowieka, to jednak nie to samo, co chodzenie. Chodzenie jest pewną ważną funkcją, ale w poczęciu mamy do czynienia z fundamentem, jakim jest życie. Nie ma poczęcia, nie ma w ogóle człowieka. Do pewnych spraw proteza (zamiennik) wystarczy, do innych nie. Musi być oryginał. Raczej nie obawiałbym się usiąść na krześle, które ma dosztukowaną nogę - chociaż pewnie siadałbym ostrożnie. Jednak do samolotu, przy którym ktoś właśnie coś eksperymentował i zamiast brakującego silnika dosztukował inny, własnej roboty, na wzór oryginalnego, chyba jednak bym nie wsiadł. Dlatego proteza brakującej kończyny to nie to samo co in vitro na brakującą płodność. Nie potrafimy nawet dokładnie określić czym jest życie, a co dopiero je tworzyć. In vitro jest jednym z przejawów arogancji ludzkiego rozumu i jako sposób wyjścia naprzeciw prawdziwemu dramatowi, jakim jest niezrealizowane pragnienie potomstwa, przynosi człowiekowi więcej szkody, niż pożytku.

Arogancja bowiem nigdy nie popłaca.

Nie zmuszam nikogo do odrzucenia in vitro. Miasto ma też prawo uchwalić projekt finansujący tę metodę. Odnoszę jednak wrażenie, że tego typu uchwały mają charakter bardziej ideologiczny niż merytoryczny. Czy na ten temat odbyła się jakaś rzeczowa dyskusja? A pytam, ponieważ żywię nadzieję, że wizja świeckiego Państwa nie oznacza tego, że Kościół może w nim tylko milczeć.