Gość Koszalińsko-Kołobrzeski 31/2013
publikacja 01.08.2013 00:00
Odmówiono już za nią „Wieczny odpoczynek”. O wszechobecnej śmierci i ogromnym pragnieniu zwycięstwa z Małgorzatą Cepryńską, dziś mieszkanką Koszalina, wtedy uczestniczką zrywu, rozmawia ks. Wojciech Parfianowicz.
ks. Wojciech Parfianowicz /GN
Ks. Wojciech Parfianowicz: Sierpień to musi być dla Pani szczególny miesiąc. Jak to się stało, że w Godzinie „W” założyła Pani opaskę i dołączyła do powstańców?
Małgorzata Cepryńska: Miałam wtedy 16 lat. Byłam raczej typem dziecka wątłego, ale wychowanego patriotycznie. Już w kwietniu 1944 roku przeszłam z Szarych Szeregów do Armii Krajowej. Zgodnie z rozkazem 1 sierpnia już o 9.00 stawiłam się w punkcie konspiracyjnym. Zostałam skierowana do pracy jako sanitariuszka w szpitalu polowym na Mokotowskiej 55. Muszę przyznać, że byłam słabo przygotowana, ale byliśmy wszyscy młodzi i oszaleli na punkcie zwycięstwa. Ani przez sekundę nie myśleliśmy, że będzie inaczej.
Jak wyglądały pierwsze dni walki powstańczej?
Wyobrażałam to sobie trochę inaczej. Szpital był zupełnie nieurządzony. Przecież lada chwila mogli się pojawić pierwsi ranni. Oddelegowano mnie do zbierania bielizny i pościeli z poniemieckich mieszkań. To była potrzebna misja, ale zupełnie nie czułam się w tej roli. Byłam rozczarowana, bo chciałam być bohaterką przy rannych. Widziałam w tych domach wspaniałe klejnoty, różne rzeczy, ale braliśmy tylko pościel i bieliznę.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.