W walce o trzeźwość

Justyna Steranka

publikacja 06.08.2014 16:37

Pan Lech ze Starej Łubianki jest trzeźwym alkoholikiem od 25 lat. Jego droga do wolności była długa i kręta. Dziś angażuje się w pomoc alkoholikom.

W walce o trzeźwość Pan Lech pił przez kilkanaście lat Henryk Przondziono /Foto Gość

Sierpień jest miesiącem trzeźwości, dlatego wielu ludzi rezygnuje w tym czasie ze spożywania alkoholu. Każda forma pomocy uzależnionym jest na wagę złota, bo problem dotyka w Polsce wielu rodzin.

- Alkoholizm to najgorsza choroba, jaka mnie dotknęła. Mówi się, że alkoholik to pijak, ale niełatwo zrozumieć ludziom, którzy tego nie doświadczyli, jak bardzo trudno jest z tego wyjść - mówi. Jego „przygoda” z alkoholem zaczęła się bardzo niewinnie. - U mnie w domu piło się przy różnych okazjach. Mój ojciec zawsze jak wypił, to był bardzo wesoły. Dlatego to zawsze wiązało się dla mnie z czymś dobrym - opowiada.

- Jak zacząłem pić, wydawało się, że wszystko było dobrze. Bawiłem się i miałem do tego świetne towarzystwo. Nastąpił jednak moment, kiedy alkohol zaczął być na pierwszym miejscu. To odbywało się kosztem rodziny, pracy - wspomina.

Kiedy pracował, picie w pracy nikogo nie gorszyło. - To było za czasów komuny. Ciągle były jakieś imprezy. Wtedy rano przychodziłem skacowany do pracy, ale nikomu to nie przeszkadzało, bo wszyscy tak funkcjonowali. W pewnym momencie to była jedyna odskocznia, żeby odreagować. Alkohol był wszędzie. Pod koniec, kiedy już naprawdę zawalałem obowiązki w pracy, przynosiłem zwolnienia ze wsteczną datą i tak mi się udawało - mówi.

- Trudno wyzwolić się z tego uzależnienia, kiedy odczuwa się przymus picia. Trzeba osiągnąć dno, żeby coś zaczęło się zmieniać. Moje picie wiele razy kończyło się takimi stanami, że chciałem umrzeć, myślałem, że oszaleję. Uderzałem głową w mur, bardzo się bałem każdego poranka, ale potem piłem dalej. Ostatnie moje zapicia były takie, że traciłem pamięć - wspomina.

Często przyczyną choroby alkoholowej jest brak akceptacji siebie. - Byłem dwa razy na odwyku. W czasie drugiego pobytu alkoholicy byli razem z chorymi psychicznie. Dostawałem tam obłędu. Jednak największym szokiem było dla mnie to, że ci ludzie zachowywali się bardziej racjonalnie niż ja. Doszedłem też do wniosku, jak bardzo są wartościowi, mimo swojej choroby. Ta choroba nie zabierała im godności - dodaje.

Jak mówi pan Lech, kiedy się trzeźwieje, czuje się ogromny lęk. - On doprowadza człowieka do tego, że nie wie, co ze sobą zrobić. Myśli się kłębią, nie wiadomo, co będzie dalej. Najgorsze były poranki po ciągu. Wtedy czekałem, co mnie spotka - mówi. - Podstawą w trzeźwieniu jest wyzbycie się tego lęku. Niektórzy tak się boją, że nie chcą trzeźwieć, tylko piją bez przerwy. Żeby być trzeźwym, trzeba być szczęśliwym, zadowolonym z siebie i z tego, co się osiągnęło - przyznaje.

Pan Lech podkreśla, że w jego leczeniu kluczową rolę odegrał Pan Bóg. - Pamiętam jedną sytuację, która mną wstrząsnęła. Była zima, a ja siedziałem w knajpie. Szukałem w kieszeni pieniędzy, żeby jeszcze coś wypić. Nie mogłem nic znaleźć, ale poczułem w dłoni coś metalowego. To był medalik z Matką Bożą. Żona wcisnęła mi go do kieszeni. Bardzo się zdenerwowałem, ale zapamiętałem tę chwilę na długo. To było 2-3 lata przed moim wytrzeźwieniem - wspomina. Na tym jednak interwencje z nieba się nie skończyły. - Mój syn był trzy razy na pieszej pielgrzymce na Jasną Górę w mojej intencji. Za trzecim razem, kiedy wrócił, dał mi namiary, dokąd mam pójść się leczyć, bo spotkał tam alkoholika, który wytrzeźwiał. Pierwszy raz w życiu go posłuchałem i tak się zaczęło. Potem jeszcze dwa lata się męczyłem. Były wpadki i ciągi, ale ja już wiedziałem, że muszę coś ze sobą zrobić i że jestem na dobrej drodze. Bardzo szukałem dla siebie pomocy. Jeździłem na spotkania do Lichenia i na Jasną Górę. Byłem bardzo niecierpliwy, chciałem coś osiągnąć, ale jednocześnie źle się czułem w Kościele. Nie było we mnie wiary, że ktoś może mi pomóc, wydawało mi się, że sam sobie poradzę - przyznaje.

Trzeźwienie jest bardzo bolesnym procesem, dlatego ważne jest mieć obok kogoś bliskiego. - Kiedy w końcu zacząłem coś robić ze sobą, było mi bardzo ciężko. Pamiętam każdy dzień tej męki. Najlepszą pomocą jest Pan Bóg i drugi człowiek, szczególnie ten, który też przez to przeszedł. Jeśli się przed kimś otworzymy, to mamy szansę na uzdrowienie. Trzeba się obnażyć przed drugim aż do bólu - przyznaje pan Lech.

Alkoholizm to też choroba duszy, bo człowiek uzależniony od alkoholu ma trudności w kontaktach z ludźmi. - W czasie picia byłem całkowicie ślepy. Bałem się wchodzić w relacje z innymi. Kumple, którzy klepią po plecach i mówią, żeby się nie przejmować, wcale nie pomagają. Koleżanka z pracy kiedyś mi powiedziała, żebym się leczył, a ja ją wyzwałem. Ale jak zacząłem robić coś ze sobą i trzeźwieć, to do niej pierwszej poszedłem z kwiatami. Wyściskała mnie i rozpłakała się. Dopiero teraz wszystko widzę, słucham ludzi, umiem usiąść, zastanowić się, przemyśleć coś - tłumaczy pan Lech. - Często ludzie bardzo wrażliwi ulegają nałogom. Podatni są też ci z rozchwianymi emocjami. Dużo jest uzależnionych kobiet. One bardziej wstydzą się tej choroby, nie chcą chodzić na spotkania. Na szczęście już coraz więcej się o tym mówi - zauważa.

Jak przyznaje, jego życie nie jest sielanką, ale w końcu jest szczęśliwy. - Są różne chwile, także chwile zwątpienia, ale wiem, że jeśli czymś się przejmuję, mam zawsze nadzieję w Bogu - mówi. Dlatego też angażuje się w życie Kościoła i lokalnej społeczności. Opiekuje się uczestnikami mityngów AA, opowiada młodzieży w szkołach o swojej walce. - Staram się robić coś pożytecznego. Najbardziej cieszę się z powrotu do Boga. W okresie picia byłem bardzo daleko, mimo że pochodzę z bardzo religijnej rodziny. Teraz dopiero jest dobrze. W moim życiu jest modlitwa i przede wszystkim dziękowanie Mu za każdy dzień. Na tym opiera się ta więź z Nim.