Myśmy z miasta uciekli

Katarzyna Matejek

|

Gość Koszalińsko-Kołobrzeski 01/2015

publikacja 01.01.2015 00:15

Życie blisko natury. Skraj lasu. Na gałęziach kołyszą się złote bombki. Domu nie widać, trzeba dostać się na słabo wydeptaną ścieżkę. Zeszłej wiosny rósł tu zagajnik, tak gęsty, że trudno było wejść między dziczki. Dziś teren jest częściowo wykarczowany, częściowo, bo państwo Kostrowie chcą żyć w lesie.

 – Za parę lat całą żywność chcielibyśmy mieć swoją. Wiola lubi prace w ogródku, ja – doglądanie zwierząt. Czekamy jeszcze na obiecaną lamę od pustelnika z Góry Polanowskiej. Naprawię samochód, to ją przywiozę – mówi pan Błażej – Za parę lat całą żywność chcielibyśmy mieć swoją. Wiola lubi prace w ogródku, ja – doglądanie zwierząt. Czekamy jeszcze na obiecaną lamę od pustelnika z Góry Polanowskiej. Naprawię samochód, to ją przywiozę – mówi pan Błażej
katarzyna matejek /foto gość

Błażej pochodzi z gdyńskiego osiedla, do dziś z przykrością wspomina, jak daleko było z 6. piętra wieżowca na podwórko. – Mama pracowała, nie miała czasu, żeby ze mną wychodzić na plac zabaw. Mieszkaliśmy w ciasnocie, z babcią i rodziną wujka. W oczekiwaniu na nowe mieszkanie wyprowadziliśmy się na rok na wieś do prababci. Dla rodziców to był koszmar – mieszkanie w baraku, bez bieżącej wody, toalety. Dla mnie nie mogło być nic lepszego. Potem znów trafiliśmy do centrum miasta, do wejherowskiej kamienicy. W tej samej dzielnicy mieszkała Wiola – zaczyna opowieść Błażej. Po ślubie pracował w wojsku jako cywil, żona imała się różnych zajęć, ale dodatkowo prowadzili własną firmę: wspinanie się po skałkach, strzelanie, nurkowanie. Survival. – Początkowo było to hobby. W pewnym momencie postawiliśmy wszystko na jedną kartę: zwolniłem się z wojska, zaczęliśmy szukać gospodarstwa do remontu, by tam rozkręcić interes. Wszyscy pukali się w głowę: kto będzie ci płacił za to, żeby wziąć go do lasu, biegać z nim, kopać dziury i zjeżdżać na linach z drzew? – przytacza wątpliwości znajomych Błażej. – Pewnego letniego dnia zapakowaliśmy na jeepa bagaże, psa i dziecko, i wyruszyliśmy na Mazury. Już po 40 km zobaczyliśmy budynek, który nam się spodobał. Naszą wielką wakacyjną wycieczkę skończyliśmy na Kaszubach w Kamienicy Królewskiej. Tam zostaliśmy 6 lat – opowiada Wioletta. Firma survivalowa zaczęła przynosić zyski. Apetyty Kostrów rosły w miarę jedzenia. – Już nam nie starczało to, co mieliśmy. Chcieliśmy mieć więcej ziemi, większy dom, najlepiej z 35-metrowym salonem. A czemu nie 45-metrowym? – szliśmy dalej. I czemu nie z basenem? Aż zdaliśmy sobie sprawę, że nasze poczynania idą nie w tym kierunku, co trzeba. Czas ucieka, mamy tylko jedno 9-letnie dziecko, a myślimy głównie o tym, jak pomnażać pieniądze i wygodnie żyć. A gdzie ta wymarzona czwórka dzieci? – wspomina Wioletta. Czwórkę już mają: Wiktorię, Stasia, Helenkę i Zbysia. I jeszcze im pusto przy rodzinnym stole. „Błażej, ich jest mało” – spostrzegła pewnego razu Wioletta. Obecnie mieszkają niedaleko Żydowa, w tym roku wybudowali na skraju lasu drewniany dom. Powierzchnia parteru – salonu, sypialni, kuchni i przedpokoju – ma tyle, ile miał mieć planowany dawniej salon – 35 metrów. Piętro to pokoje dzieci i biuro łączone z garderobą. Mieszczą się doskonale. Wciąż są blisko siebie. – Chciałam kiedyś, by do pokoi wchodziło się z korytarza, żeby ani dzieci, ani ich koledzy nie plątały się po salonie. To kompletna bzdura. Niech się plączą, bo wtedy wciąż jest kontakt. Kiedy jeździmy do rodziny na święta, to rzeczywiście wygodnie jest w dużym domu. Ale po 2 godzinach wigilii domownicy się rozchodzą do swoich pokoi, zamykają za sobą drzwi. Kiedyś, gdy chaty były małe, czas spędzało się razem. A teraz… – mówi Wiola.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.