Wielki zjazd ministrantów ze Świętej Rodziny

Karolina Pawłowska

publikacja 27.09.2015 16:15

Mszą św. w intencji wielkiej rodziny ministranckiej, która przez wszystkie lata istnienia parafii służyła przy tutejszym ołtarzu, rozpoczęło się wielkie świętowanie Liturgicznej Służby Ołtarza w pilskiej parafii pw. Świętej Rodziny.

Wielki zjazd ministrantów ze Świętej Rodziny Dwudniowy zjazd ministrancki rozpoczęło spotkanie przy ołtarzu Karolina Pawłowska /Foto Gość

Okazją do zjazdu ministrantów jest przeżywany w tym roku jubileusz stulecia poświęcenia kościoła, w którym posługują księża salezjanie.

Zaproszeni zostali wszyscy, którzy na przestrzeni lat stawali do ministranckiej służby. Świętowanie rozpoczęli w sobotni wieczór – oczywiście spotkaniem przy ołtarzu. Nie wszyscy włożyli wprawdzie komże, ale wspólnie modlili się w intencji kolegów-ministrantów i księży-opiekunów.

Po Eucharystii był czas na spotkania z kolegami i wspomnienia. Przy stole spotkało się 70 ministrantów – czynnych i byłych.

Marek Stablewski służy przy ołtarzu w Świętej Rodzinie od 45 lat. Choć – jak przyznaje – czasami z wytrwałością bywa trudno, cieszy się, że udało mu się osiągnąć tak imponujący „staż służbowy”.

– Bycie ministrantem sprowadza na dobrą drogę: i młodego, i starego. Uczy, jak być dobrym chłopakiem, młodzieńcem, a potem mężem i ojcem. Warto się trzymać blisko ołtarza. Widziałem też dzisiaj kolegów, którzy kiedyś stali razem z nami w szeregu, a potem zeszli na złą drogę, pogubili się. Może jeszcze się odnajdą? – zastanawia się pan Marek.

Trochę się martwi, że młodych trudno przyciągnąć do kościoła.

– Rozmawialiśmy nawet w zakrystii z kolegami, że teraz o ministrantów trudno. Jeszcze dla naszych dzieci to miało znaczenie, ale czy dla ich dzieci też będzie ważne? Chyba nie. Komputer wygra z komżą – kiwa głową, choć, jak dodaje, w ich szeregach nie brakuje też takich kolegów, u których służba ministrancka przechodzi z ojca na syna, a nawet na wnuczka.  

– Moich trzech synów jest ministrantami, a wnuczek jak przyjeżdża w odwiedziny, to też staje ze mną przy ołtarzu. Ale to nie moja zasługa, tylko żony, która pilnowała chłopaków, chociaż nie trzeba było ich zachęcać – potwierdza Jan Niewiarowski.

– Forma docierania do chłopaków jest niezmienna: trzeba z nimi być. To metoda na sukces. Oni mają głód bliskości, głód przyjaciela, który będzie się z nimi bawił, ale będzie także wychowawcą, autorytetem, będzie z nimi przeżywać życie. Jeśli nie poświęci się im czasu, nie znajdzie wspólnego języka, wspólnych pasji, to wtedy tę konkurencję wygra komputer – mówi ks. Jacek Brakowski, salezjanin, jeden z kilku księży, których powołanie dojrzewało właśnie wśród ministranckiej braci w Świętej Rodzinie.

Ks. Jacek przygodę ministrancką rozpoczął, kiedy miał 7 lat. W tym wieku raczej nie myśli się o powołaniu, chociaż i tak się zdarza. – Właśnie wtedy bardzo chciałem być księdzem. Potem trochę mi przeszło – śmieje się salezjanin. – Na szczęście wróciło to pragnienie ze wzmożoną siłą, kiedy byłem już na studiach – dodaje z uśmiechem.

Nie ma wątpliwości, że ministrantura to kuźnia powołań do kapłaństwa, ale przede wszystkim kuźnia charakteru. – Całe nasze życie to dojrzewanie, dorastanie do świętości, a przygoda z ministranturą może być doskonałym jego początkiem. Miarą sukcesu bycia ministrantem niekoniecznie musi być powołanie do kapłaństwa. Przyjaźń z Panem Jezusem rozwija się na różne powołania – powołanie do małżeństwa, do bycia ojcem rodziny to najcenniejsze z powołań. Dlatego, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, myślę, że każda dziewczyna chciałaby mieć ministranta za męża, to po prostu koń z dobrej stajni – śmieje się ks. Jacek.

Nie sposób policzyć wszystkich ministrantów, którzy przez lata istnienia najstarszej pilskiej parafii stanęli przy ołtarzu w Świętej Rodzinie. W tej chwili w czynnej służbie jest ich ok. 60. Honorowi ministranci, czyli „weterani” z najdłuższym stażem, pamiętają jednak doskonale czasy, gdy przy ołtarzu było ich nawet 250!

– Chciałbym, żeby teraz była ich przynajmniej setka – kiwa głową ks. Piotr Pączkowski, opiekun ministrantów w Świętej Rodzinie. – Największym problemem jest dla chłopaków chyba jednak wyjście na pierwszy front, stanięcie przed ołtarzem na oczach sąsiadów, kolegów. Nieraz muszą się zmierzyć z kpinami rówieśników. To jest bariera. Trzeba szukać sposobów na to, żeby poczuli, że służba przy ołtarzu to nie wstyd, a zaszczyt, żeby czuli, że tworzą elitę – diagnozuje.

Ale i starsi ministranci czują presję bycia na służbie.

– Zbiórki, służba nawet o 6 rano, przyjście do kościoła i ubranie komży to najprostsza część ministrantury. Najtrudniej jest, kiedy wychodzi się na świat i idzie się do szkoły, do pracy, do domu. Tam też trzeba pokazać wyraźnie, że pewnych rzeczy nie robię, na pewne rzeczy się nie zgadzam, że moje poglądy to Ewangelia. A to trudne, bo może spotkać się z kpiną, wyszydzeniem, pokazywaniem palcami – mówi Michał Hoga, prezes liturgicznej służby ołtarza w parafii pw. Świętej Rodziny, na służbie od 21 lat. – Najpierw motywacja była taka zwyczajna, płytka: bo koledzy służą, no i ciekawe, co tam za ołtarzem z tyłu jest schowane. Z czasem, w trakcie formacji, odkrywałem piękno liturgii i obecność w niej Boga. Odkryłem, że służba nie powinna kończyć się na ołtarzu, ale musi wychodzić poza kościelne mury, do ludzi w różnych sferach życia, do których Pan Bóg mnie posyła – mówi. – Miałem dobre wzorce – dodaje z myślą o starszych kolegach i księżach opiekujących się ministrantami.

Dzisiaj trudno wyobrazić mu sobie niedzielną Mszę św. w ławce. – Nawet jeśli jestem poza parafią, to idę do zakrystii, przedstawiam się. Legitymacji ministranckiej już wprawdzie nie noszę, ale nie zdarzyło mi się, że jakiś ksiądz czy kościelny odmówili mi służby przy ołtarzu – zaznacza pan Michał.  

– Ministrant też człowiek. Bywa, że się potknie. Ale świecić przykładem musi nawet, jak już zdejmie komżę. I musi umieć bronić swego, bo nie tylko w szkole może się spotkać z wyśmiewaniem, w pracy kolegom też zdarza się pokpić. Mówię wtedy: jeśli robię coś złego, to powiedz mi co. I nikt jakoś nie potrafi powiedzieć, co by to miało być – opowiada Marek Stablewski.

Maciek Słaboszewski ma 14 lat z czego już 6 służy przy ołtarzu. – Ministrant musi sobie zdawać sprawę, że wszyscy na niego patrzą, nie tylko w kościele. Poza nim też. To bywa trudne, ale daje się z tym żyć – przyznaje. Został ministrantem, bo pozazdrościł starszemu bratu Sebastianowi. No i chciał zobaczyć, jak wyglądają ludzie widziani od drugiej strony ołtarza. – Jestem wierzący, w kościele czuję się jak w domu. A służba przy ołtarzu to nie obowiązek, ale świetna przygoda – wyjaśnia krótko dlaczego, po zaspokojeniu pierwszej ciekawości, został w ministranckiej rodzinie.  

Także dzisiaj ministranci Świętej Rodziny spotkali się przy ołtarzu. Mszy św. w ich intencji przewodniczył ks. Marek Chmielewski, inspektor Pilskiej Prowincji. Pobłogosławił także wieczną lampkę, którą z okazji stulecia poświęcenia kościoła ufundowali ministranci. Stylizowana, duża lampka jest widomym znakiem obecności Chrystusa w Najświętszym Sakramencie, ale także troski ministranckiej braci o to, by w ich kościele było jeszcze piękniej.

– Ministrantura to nie obowiązek, ale zaszczyt. Chcemy za niego podziękować – mówią pilscy ministranci.