Siedzieli przy kawie i zastanawiali się, co z medialnych przekazów o uchodźcach jest prawdą, a co mitem. Na szlak bałkański pojechali z ciekawości. Wrócili z chęcią niesienia pomocy.
Teresa Teleżyńska i Monika Prończuk w słupskich szkołach i w bibliotece opowiadały o swoich doświadczeniach
Karolina Pawłowska /Foto Gość
Wpaździerniku ubiegłego roku zapakowali po dach samochód i ruszyli w drogę. Wylądowali na granicy serbsko-chorwackiej jako niezależni wolontariusze. Po dziesięciodniowym pobycie wśród próbujących dostać się do Europy uchodźców wiedzieli, że pojadą znowu.
Młodzi mężczyźni
Jadąc pierwszy raz nie myśleli o organizowaniu dużych akcji. Za drugim i trzecim razem wybrali się już kilkoma samochodami. Tym razem na granicę serbsko-macedońską i planem działania. Za zebrane w Polsce pieniądze kupowali jedzenie, pieluchy, chusteczki do mycia rąk, przynosili gorącą wodę do rozcieńczania mleka w proszku dla niemowląt. Służyli za punkty informacyjne dla zdezorientowanej rzeszy uchodźców. – Warunki w kolejkach do punktów rejestracyjnych są naprawdę dramatyczne. Ludzie czekają w nich po kilkanaście godzin. W miasteczku liczącym 10 tys. mieszkańców, przez jedną dobę przewijało się od 7 do 10 tys. przybyszów.
Dostępna jest część treści. Chcesz więcej?
Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.