Trina Papisten za sprawą władz miejskich stała się najpopularniejszą słupszczanką. Emocje, które towarzyszyły nadaniu jej imienia miejskiemu rondu, rozpaliły się równie mocno jak stos, na którym spłonęła.
Dawny fragment miejskich murów i przedwojenna nazwa „Hexenturm” oraz dzisiejsza – „Baszta czarownic” przypominają o niechlubnej przeszłości stosów.
Karolina Pawłowska /Foto Gość
Głównymi sprawcami zamieszania są słupskie władze, które ogłosiły „rehabilitację” czarownicy i odtrąbiły sukces w walce z nietolerancją, kreując nieszczęsną słupszczankę na ofiarę… Kościoła rzymskokatolickiego.
Zioła i rude włosy
Internet szybko i bezlitośnie wyłapał wpadkę słupskiego magistratu, nie pozostawiając suchej nitki ani na prezydencie Robercie Biedroniu, ani na jego urzędnikach. Bo w słupskiej czarownicy prędzej dopatrzeć się można męczennicy za wiarę niż ofiary „krwawej inkwizycji”. Naprawdę nazywała się Katarzyna (Kathrin) Zimmermann. W historii jednak zapisała się pod pogardliwym przydomkiem Papisten, czyli papistka (dziś powiedzianoby „katolka”). Wyznanie katolickie zdaje się też potwierdzać kaszubskie nazwisko, jakie nosiła po pierwszym mężu, Martinie Nipkow, z którym do Słupska przybyła z Westfalii.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.