Miłosierdzie w kubku wody

Karolina Pawłowska

|

Gość Koszalińsko-Kołobrzeski 11/2017

publikacja 16.03.2017 00:00

– To miejsce wyzwala w ludziach dobro – mówią po prostu. Na wielkie słowa wzruszają ramionami. Nie ma nic wielkiego w karmieniu łyżeczką czy szorowaniu podłóg. Ale jest miłość.

Wolontariacka ekipa hospicyjna cały czas  się rozrasta i liczy już  ponad 30 osób. Wolontariacka ekipa hospicyjna cały czas  się rozrasta i liczy już ponad 30 osób.
Karolina Pawłowska /foto gość

Przekraczających progi darłowskiego hospicjum wita kojący uśmiech patrona. Choć 15 marca minęło 21 lat od śmierci bp. Czesława Domina, jego obecność w tym domu nie ogranicza się do wielkiego portretu w holu. Biskup Miłosierdzia ma tu następców.

Drobiazgi pełne miłości

– Ale skąd takie wielkie słowa! Że dzieło, że kontynuatorzy, że miłosierdzie?! Po prostu robimy, co trzeba, i wcale się nad tym nie zastanawiamy! – śmieje się Beata, a pozostałe wolontariuszki potwierdzająco kiwają głowami. Dziewczyny schodzą się kolejno, gdy kończą podawać pacjentom kolację. Choć to końcówka długiego dnia, w którym trzeba było znaleźć czas na pracę, dom i pomaganie, jest jeszcze chwila, żeby pogadać przy kawie. Mówią o miłosierdziu drobiazgów: zamiataniu podłóg, wynoszeniu worków z pampersami, cierpliwości, uśmiechu, wyrozumiałości. – W tych drobiazgach odkrywa się Pana Boga – nie ma wątpliwości s. Nikodema Rewa. Tu sacrum doświadcza się nie tylko w kaplicy.

- Zaglądam do pokoju, przy pacjentce siedzą Beatka i Asia. Wiedziały, że jest gorzej, więc przyjechały, żeby przy niej być, chociaż to nie był dzień ich dyżuru – wyjaśnia opiekunka medyczna i koordynatorka wolontariatu w Domu Hospicyjno-Opiekuńczym Caritas im. bp. Czesława Domina w Darłowie. Opowieść ma ciąg dalszy: pacjentka była naprawdę bardzo słaba, ale obecność dziewczyn dodała jej sił. Do dziś nie może się nadziwić, że przyjechały specjalnie dla niej. – Odkrywam, że to dom miłosierdzia. Nie dlatego, że my jesteśmy miłosierni, ale dlatego, że Bóg jest miłosierny. Przysyła nam chorych i ich rodziny, żebyśmy się nimi zajęli, odpowiedzieli na ich potrzeby tak, jak trzeba, a On daje nam wszystko, co potrzebne, żebyśmy mogli to zrobić. Jesteśmy Jego narzędziami, nawet jeśli się nad tym specjalnie nie zastanawiamy. Św. Paweł pisze, że Bóg nam z góry przygotował dobre czyny do spełnienia. Nawet nie wiemy, że spełniamy Jego wolę. Ba! Otwieramy serca, żeby On sam mógł działać – kiwa głową s. Nikodema.

Boże narzędzia

Asia i Maryla są nimi od ponad roku. – Miałam obawy. Nie wiedziałam, czy jestem na tyle silna, żeby zmierzyć się z czyimś cierpieniem, rozpaczą. I naraz wszystko zaczęło mnie tu pchać. Zaglądam do internetu, a tam zaproszenie na spotkanie w hospicjum, w kościele ksiądz je też czyta w ogłoszeniach i jeszcze niemal równocześnie dzwoni koleżanka… Jakby ktoś się o to postarał – wspomina Joasia Gawrońska. Jej koleżanka o radzenie sobie z emocjami była spokojna. – Tak się poukładało w moim życiu, że po kolei w krótkim czasie odchodziły bliskie mi osoby. Najpierw babcia, potem tata, potem mama. Doświadczenie z chorymi na nowotwór zahartowało mnie, więc nie obawiałam się, czy poradzę sobie emocjonalnie. No i poznałam to miejsce z bardzo dobrej strony – opowiada Maryla Michnik-Dydyna. Trafiła tu z mamą z oddziału ratunkowego. – Jakbyśmy przyjechały do innego świata. Tu nikt nie traktował mamy jak przypadku, ale jak człowieka. Ciepło, spokój, uśmiech, życzliwość, jak w rodzinie. Mama była tu dwa tygodnie, na trzy miesiące jeszcze wróciła do nas do domu. Kiedy odeszła, potrzeba było jeszcze trochę czasu, żebym tu wróciła, chociaż tęskniłam za tym miejscem. Bałam się swoich reakcji, czy to miejsce nie będzie wywoływać wspomnień. Ale cieszę się, że Asia mnie zmotywowała – uśmiecha się. Nie tylko przychodzą do hospicjum. Zabierają je też ze sobą do szkoły. Opowiadają uczniom, tłumaczom, organizują zbiórki żywności i nakrętek. Beata o pomaganiu w hospicjum myślała od zawsze. – Ale najbliższa rodzina powiedziała „nie”. Bali się o mnie. Mąż chorował na sam dźwięk słowa „hospicjum”, dzieci były na etapie „starość śmierdzi”. Nie umieli przebić się przez tę zewnętrzną warstwę. Bezpośrednim impulsem była śmierć mojego taty w zeszłym roku. Byłam w dołku, nie widziałam celu dla siebie, czułam się niespełniona. Pomyślałam „Boże, na co czekam?”. Przyszłam z tym wszystkim i… dostałam zastrzyk nadziei – opowiada Beata Płachecka. – To miejsce mnie zmienia. Wcale nie spektakularnie, powoli, i zupełnie nie tak, jak mogłabym się spodziewać. Wiele weryfikuje, także intencje, z którymi się tu przychodzi. A już własne codzienne problemy zupełnie schodzą na dalszy plan – dodaje. Po pół roku jej wolontariatu zmieniło się też myślenie jej rodziny.

Jest fajnie

Teraz zaraża hospicjum dookoła jak wirusem. Razem z nią ze Sławna przyjeżdża koleżanka z pracy. – Zagadałyśmy się na pikniku integracyjnym w pracy. Podpytałam o szczegóły i powiedziałam, że jeśli mnie zabierze ze sobą, to ja też spróbuję. Przed pierwszym przyjazdem trochę się bałam, czy nie będzie przygnębiająco. Od razu zaskoczyło mnie, jak wiele radości ma w sobie to miejsce. I teraz też, gdy ktoś mi mówi: „Oj, pomagasz w hospicjum, no ja cię podziwiam…”, to mówię: „Dzięki, ale tam jest naprawdę fajnie”. Jak to „fajnie”? Przecież to hospicjum! Aż dziwacznie to brzmi, jak wiele szczęścia i radości się stąd wynosi – przyznaje Asia Mikońska-Śledź. Od dwóch miesięcy jeździ z nimi trzecia koleżanka, też Beata. Chwilę dłużej zeszło jej przy pacjentach, do kawiarenki wślizguje się cichutko jako ostatnia. – Mam duży dom i w końcu sobie uświadomiłam, że nic innego nie robię, tylko sprzątam. I wciąż myślę: to może coś uprasuję albo umyję. Jakbym chora była! Przez bratową Asi zgadało się o hospicjum. Asia zapytała s. Nikodemę, a siostra stwierdziła: „Niech przyjeżdża dzisiaj”! Tak mnie zaskoczyły, że nie zdążyłam się wystraszyć – wspomina Beata Zwolińska. Teraz nie ma wątpliwości, że jest na właściwym miejscu. – Jak się przekracza te drzwi, czy chce się, czy nie, człowiek o razu staje się lepszy. Hospicjum wyzwala w ludziach dobro. No i pierwszy raz szorowanie fug w łazience miało sens! – dodaje ze śmiechem i jak pozostałe wolontariuszki zastanawia się: czy to hospicjum potrzebuje jej, czy bardziej ona hospicjum?

Śmiech obowiązkowy

Siostra Nikodema werbuje wolontariuszy swoim uśmiechem i modlitwą. Szturmowała w tej sprawie niebo przez rok. – A w następnym roku dowiedziałam się, że będę się opiekować wolontariatem – śmieje się. Przyjechała na zastępstwo. Na miesiąc, góra dwa. – Po tygodniu byłam zdobyta! Zadzwoniłam do sióstr: zapomnijcie o mnie, ja tu zostaję! – opowiada zakonnica. Zostają też ci, którzy zaglądają do darłowskiego domu z pytaniem: „Czy mógłbym się na coś przydać?”. Agata Strack z wykształcenia jest pielęgniarką, choć nie pracuje w zawodzie. Ale do hospicjum coś ją ciągnęło. – Myślałam: no niby się nadaję, ale co ja tu będę robić? Przecież jest fachowy personel. Tak się złożyło, że pomagałam umierającemu sąsiadowi. Kiedy odszedł, zostało po nim dużo leków. Zapytałam sąsiadkę, czy mogę je zabrać, bo szkoda wyrzucić. Przyniosłam je tutaj, i zostałam – opowiada. Więc co może robić wolontariusz? – Najczęściej po prostu być, pomóc w karmieniu, posiedzieć obok, potrzymać za rękę, pożartować, pomodlić się – opowiada Asia. – Albo myć i zamiatać, bo konserwacja powierzchni płaskich to tutaj temat, który się nie kończy – dodaje ze śmiechem Beata. Wolontariusze z odpowiednim przygotowaniem lub po przeszkoleniu medycznym pomagają też w zajęciach pielęgnacyjnych. Ale i dla tych bez medycznych specjalizacji znajdzie się zajęcie. – Przyjmiemy każdego, bo każdy talent się tu przyda. I dla ogrodnika, i dla informatyka znajdziemy zajęcie – zapewnia s. Nikodema. Opowiada o mocnych relacjach, które rodzą się w hospicjum, nie tylko z chorym, ale także z jego rodziną. Dla niektórych śmierć nie jest żadną granicą. – Nie ze wszystkimi pacjentami człowiek się wiąże i nie zawsze. Ale bywa i tak. Zostawiają po sobie bardziej tęsknotę i nadzieję kolejnego spotkania niż smutek. Często robię wymianę z pacjentami: obiecuję, że będę się za nich modlić, ale proszę, żeby oni z tamtej strony modlili się też za mnie – przyznaje. – Nie jest to łatwe, kiedy opiekujemy się kimś i ten ktoś nagle odchodzi. Ale to nie znaczy, że hospicjum to przygnębiające miejsce! – zastrzega Asia. – Mnie, podobnie jak wielu osobom, nie kojarzyło się z niczym radosnym. Zastanawiałam się nawet, czy tu wypada się śmiać… Wypada! A nawet trzeba! – zapewnia.

Wielkość prostych spraw

– Widzę, jak Pan Bóg pięknie wszystko układa: jestem ze zgromadzenia Sióstr Jezusa Miłosiernego, trafiam do domu, w którym realizuje się dzieło miłosierdzia, a jego patronem jest bp Domin, nazywany Biskupem Miłosierdzia – uśmiecha się s. Nikodema. – Mnie biskupem Dominem „zaraził” nasz dyrektor ks. Krzysztof Sendecki. On też osobiście z biskupem się nie spotkał, ale jest mu bardzo bliski. Często powtarza, że hospicjum to też jego dom, więc liczy na jego pomoc. I się nie zawodzi! – dodaje, spoglądając na portret w holu. Przyznaje, że o biskupie wciąż za mało się mówi i opowiada, że tak, jak skromnie żył, tak teraz skromnie czeka na odkrycie. Także przez tych, którzy kontynuują jego dzieła. – Ostatnio nowe kandydatki na wolontariuszki po dniu spędzonym w hospicjum mówią: „Jesteśmy pełne wrażeń!”. A co takiego robiły? Myły podłogę, podawały kubek z wodą… Nasi wolontariusze pełnią dzieła miłosierdzia, nawet jeśli sami nie zdają sobie z tego sprawy. Te dzieła nie są wielkie, spektakularne, ale pełne miłości. Jak podanie kubka wody. Proste rzeczy stają się ważne. Czy my zdajemy sobie sprawę, że bierzemy udział w Bożym dziele? – zastanawia się s. Nikodema. – Dopiero wtedy, kiedy o tym rozmawiamy, bo na co dzień to chyba raczej nie… – odpowiada sobie z uśmiechem. •

Dostępne jest 9% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.