Powiem mu, że go kocham

ks. Wojciech Parfianowicz ks. Wojciech Parfianowicz

publikacja 24.03.2017 16:09

Widok kobiet ubranych na czarno, ze środkowymi palcami wystawionymi w stronę kamery i ociekającymi wulgarnością transparentami, redukowanie dyskusji o aborcji do kwestii własności macicy, wydaje się, że szkodzą przede wszystkim samym kobietom.

Powiem mu, że go kocham W Dzień Świętości Życia, który przypada 25 marca, każdy może podjąć dzieło Duchowej Adopcji Dziecka Poczętego. Roman Koszowski /Foto Gość

Te z nich, które dokonały aborcji, przez pryzmat tego typu protestów, mogą być postrzegane jako wulgarne i agresywne. A przecież nie każda aborcja dokonuje się w myśl zasady: "moja macica, moja sprawa" i, choć zawsze jest złem, nie zawsze jest cyniczną próbą pozbycia się "problemu", czytaj - dziecka. To sprawa o wiele bardziej złożona i nawet wina nie zawsze jest taka oczywista.

- Mąż zawiózł mnie na skrobankę. Tak się wtedy o tym mówiło. Uważałam, że dobrze robię - wspomina Janina z Darłowa. - Przestraszyłam się, że umrę, a miałam przecież dopiero 30 lat i dwójkę dzieci - mówi Bożena, również z Darłowa. - Byłam po prostu niedojrzała. Miałam niespełna 20 lat - przyznaje Jolanta z Koszalina. Trzy różne historie, ten sam ból.

Wszyscy mówili, że to nie dziecko

Bożena z Darłowa, jak mówi, zdecydowała się na zabieg, już 30 lat temu. - Zabiliśmy nasze dziecko - przyznaje bez ogródek jej mąż Andrzej. Minęło jednak wiele lat, zanim nauczyli się otwarcie o tym mówić. - Lekarz stwierdził, że przy mojej chorobie serca ciąża była zagrożeniem dla mojego życia. Przestraszyłam się. Wszyscy mówili, że to jeszcze nie dziecko, więc podjęliśmy decyzję - wspomina mieszkanka Darłowa. Nikt nie wytłumaczył przestraszonej, młodej kobiecie, że leczenie matki, którego skutkiem byłaby śmierć dziecka, to nie aborcja.

Kobieta dość szybko poszła do spowiedzi. Czuła, że jednak stało się coś złego. Otrzymała rozgrzeszenie. Odeszła od konfesjonału i... nic. - Nie można tak po prostu przestać o tym myśleć - przyznaje. - Ciągnie się to za człowiekiem przez całe życie - dodaje jej mąż. Mieszkanka Darłowa nie może spokojnie patrzeć na czarne protesty. - Aborcja od niczego nie uwalnia - potwierdza z własnego doświadczenia.

Można zaklinać rzeczywistość, zasłaniać się światopoglądem, czy nawet tworzyć piętrowe uzasadnienia filozoficzne, żeby przekonać siebie i innych, że embrion to nie człowiek, tylko zlepek komórek, albo po prostu część ciała, jak każda inna - w dodatku, część "mojego" ciała. Fakty są jednak takie, że po aborcji, czyli dla niektórych "usunięciu niepotrzebnej części ich ciała", wiele kobiet przeżywa ciężką psychiczną i duchową traumę. Nieraz do końca życia. Ilu ludzi przeżywa podobną traumę po wycięciu wyrostka robaczkowego? Ilu ludziom po nocach śni się ich usunięta nerka? Czy są znane przypadki nadawania imion amputowanym kończynom?

- W pierwszym momencie poczułam ulgę. Dopiero później zaczął się mój koszmar. Straciłam pewność siebie. Tak naprawdę nie umiałam już kochać. Zabiłam w sobie miłość. Miałam stany depresyjne. Straciłam poczucie własnej wartości, godności jako kobiety i matki - opowiada Jolanta z Koszalina.

Czasami wystarczy ultrasonograf, dziś powszechnie używane urządzenie diagnostyczne, żeby w kilka sekund rozmontować teorie przesiąknięte ideologią. Janina z Darłowa urodziła troje żywych dzieci, dwoje poroniła i jedno... usunęła.

- Słyszałam, jak naokoło mówiono o traumach kobiet, które usuwają ciążę. Stwierdziłam, że w takim razie jestem nienormalna, bo ja nic nie czuję. Uważałam, że dobrze zrobiłam - wspomina wydarzenie sprzed kilkudziesięciu lat.

- Kiedy miałam 46 lat, zaszłam w ciążę po raz ostatni. Wtedy pierwszy raz zrobiono mi USG. Zobaczyłam na monitorze bijące serce dziecka. To było dla mnie coś niesamowitego. Nawet kiedy dzisiaj opowiadam o tym, mam ciarki na plecach. Po dwóch tygodniach od badania, dziecko zmarło. Kolejne poronienie. Dopiero wtedy zobaczyłam swój grzech sprzed lat. Dopiero wtedy mogłam opłakać tamto dziecko, które zabiłam. Po latach mogłam to wreszcie zobaczyć i zrozumieć, że to jest cud życia, a nie jakaś miazga, jakiś tam embrion. Dopiero wtedy mogłam pogodzić się z Bogiem i z samą sobą - dzieli się Janina z Darłowa.

Czyja to wina?

Jolanta z Koszalina nie chce "się wybielać". - Mimo że przed laty stan wiedzy na ten temat nie był taki jak dzisiaj, wiedziałam, co robię - przyznaje. Kobieta dodaje jednak z przekonaniem: - Nie miałam oparcia ani w mamie, ani w mężu, który nie czuł się odpowiedzialny. Może gdyby ktoś wtedy przy mnie był... Wystarczyłaby osoba, która by mnie wsparła, być może mną potrząsnęła i nie podjęłabym decyzji, która miała wpływ na całe moje późniejsze życie.

Janina z Darłowa wspomina pewne wydarzenie z czasu, kiedy była w ciąży ze swoim trzecim dzieckiem: - Pamiętam, że moja kuzynka odezwała się wtedy do mnie w następujący sposób: "Nie mów, że znowu jesteś w ciąży. Ty jak maciora, rodzisz i rodzisz". Takie opinie, nastawienie, że wielodzietność to patologia, miały z pewnością negatywny wpływ na wiele kobiet.

Jak mówi darłowianka, tym, co często popycha kobiety do aborcji, jest strach przed wykluczeniem. Nie chodzi tylko o dziwnie postrzeganą wielodzietność, często kojarzoną ze środowiskami patologicznymi. Znaczenie ma także społeczne napiętnowanie niepełnosprawności. To właśnie uszkodzenie płodu jest bowiem najczęstszym powodem podjęcia decyzji o aborcji.

W procesie decyzyjnym często pomijana jest także rola mężczyzn, ojców niechcianych dzieci. Andrzej, mąż Bożeny, mówiąc o aborcji ich wspólnego dziecka, wypowiada się w pierwszej osobie liczby mnogiej: "Zabiliśmy nasze dziecko", "Dokonaliśmy aborcji". - Ja też jestem winny. Ja się na to zgodziłem. Nie powiedziałem "nie" - podkreśla.

Jednak przy kratkach konfesjonału widok mężczyzny, pielęgniarki asystującej przy zabiegu, kierowcy, który podwiózł, wiedząc, po co, jest ciągle dość rzadki.

Boże miłosierdzie na wyciągnięcie ręki?

Historia Janiny pokazuje, jak wielkie znaczenie miała decyzja papieża Franciszka, który na koniec Roku Miłosierdzia wszystkim kapłanom udzielił pozwolenia na rozgrzeszanie grzechu aborcji bez ograniczeń: "aby żadna przeszkoda nie stała pomiędzy prośbą o pojednanie a Bożym przebaczeniem".

Wcześniej takie przeszkody istniały. Bywało, że osoba klękająca do konfesjonału, wyznająca grzech aborcji, odchodziła z kwitkiem, ponieważ dany ksiądz nie miał odpowiednich uprawnień.

Coś takiego przydarzyło się Janinie: - Kiedy ksiądz powiedział, że mam szukać spowiednika w kurii, bo on nie może mnie rozgrzeszyć, odeszłam od Kościoła na długie lata. Moje życie zaczęło się sypać niemiłosiernie. Cały czas powtarzałam: "Panie Boże, jeśli rzeczywiście istniejesz, to dlaczego jesteś taki okrutny? Dlaczego nie chcesz mi pomóc?".

Bożena przyznaje, że grzech aborcji doprowadził ją na skraj życiowej przepaści: - Byłam trupem. Miałam 30 lat mniej niż teraz, ale to wtedy czułam się starsza niż dzisiaj.

Jak mówi, wtedy nie zdawała sobie do końca sprawy z tego, że przyczyną wszystkiego był grzech: - Po prostu nie czułam się kochana przez ludzi ani przez Boga.

Jednak ostatkiem sił zdecydowała się po latach na jeszcze jedną spowiedź: - Pomyślałam, że jeśli mnie znów wygonią, to trudno... Stało się jednak inaczej.
Dziś Bożena przestrzega wszystkie kobiety przed decyzją o aborcji. Otwarcie mówi o ratunku, który dla wszystkich grzeszników, także dla matek i ojców, którzy doprowadzili do śmieci swoich dzieci przez aborcję, jest w Bożym miłosierdziu.

Jak jeszcze można sobie pomóc?

Zarówno Bożena, Janina, jak i Jolanta, zgodnie przyznają, że najtrudniejsze w leczeniu rany zadanej przez aborcję jest przebaczenie samemu sobie. Bywa, że nawet najszczersza spowiedź nie przynosi oczekiwanej ulgi, a sam proces leczenia trwa wiele lat. Niektóre osoby potrzebują także specjalistycznej pomocy.

Bożena i Andrzej odzyskali wewnętrzny spokój dzięki Drodze Neokatechumenalnej. Jak przyznają, to, co stało się 30 lat temu, będzie ich krzyżem do końca życia. Jednak, choć zajęło to wiele lat, dzięki Bożemu miłosierdziu dużo w ich życiu się zmieniło. - We wspólnocie po raz pierwszy zrozumiałam, że Pan Bóg kocha mnie bez ograniczeń, że się mną nie brzydzi, mimo tego, czego się dopuściłam.

Solidna formacja i poszukiwanie Boga przyczyniły się do powolnego procesu wybaczenia samemu sobie.

- Bóg zaprowadził mnie do Domu Samotnej Matki, gdzie przez parę lat jako wolontariuszka byłam przy kobietach w stanie błogosławionym - cieszy się Jolanta, której praca społeczna z matkami w trudnych sytuacjach przynosi wiele satysfakcji.

Koszalinianka przyznaje też, że nieustannie podejmuje Duchową Adopcję Dziecka Poczętego. Tym, co miało dla niej ogromne znaczenie w leczeniu rany aborcyjnej, był też udział w specjalnych rekolekcjach "Winnica Racheli". Od kilku lat tego typu rekolekcje, przeznaczone dla matek po aborcji, odbywają się także w Polsce. Ich organizatorzy mają swój profil na Facebooku. Można tam znaleźć wszelkie potrzebne informacje na ten temat.

Kiedyś się spotkamy

Jolanta z Koszalina nie wie, czy dziecko, któremu nie pozwoliła się urodzić, było chłopcem, czy dziewczynką: - Nadałam mu jednak imię. Wiem, że Weronika jest u Boga, że mi przebaczyła i modli się za mnie.

Na pytanie o to, co powie swojemu dziecku, kiedy spotka je po tamtej stronie, Bożena, z wyraźnym wzruszeniem, łamiącym się głosem odpowiada: - Powiem: "Kocham Cię!"


Imiona bohaterów artykułu zostały zmienione.