Matka jest winem mszalnym, ojciec - kielichem

Katarzyna Matejek Katarzyna Matejek

publikacja 28.04.2017 23:03

Do podkołobrzeskiego Korzystna i Koszalina zjechały rodziny szensztackie z całej diecezji, by spotkać się z Margaret i Michaelem Fenelonami, świadkami charyzmatu sługi Bożego o. Józefa Kentenicha.

27 kwietnia w Korzystnie k. Kołobrzegu, a dzień później w Koszalinie odbyły się spotkania z rodziną, która przybyła z USA, by dzielić się łaską wzrastania duchowego u boku założyciela Międzynarodowego Ruchu Szensztackiego, sługi Bożego o. Józefa Kentenicha (1885-1968).

Koszalińskie spotkanie rozpoczęło się Mszą św. w sanktuarium na Górze Chełmskiej. Na drugą część do domu parafialnego przy kościele pw. św. Kazimierza przybyło ok. 80 osób.

Margaret i Michael Fenelonowie pochodzą z McHenry w stanie Illinois. Dorastali w Ruchu Szensztackim od najmłodszych lat i nie tylko znali osobiście przebywającego wówczas na placówce w Milwaukee o. Kentenicha, ale żyli pod wpływem ideałów, które on zaszczepił w ich rodzicach. – Jesteśmy ogromnie wdzięczni za to, że nasi rodzice rozpoznali przemieniającą moc Szensztackiego Ruchu Rodzin i dali się jej porwać – mówią małżonkowie.

Polska jest wśród 16 krajów w Europie i Ameryce, w których Fenelonowie składają świadectwo życia opartego na ideale "sanktuarium domowego".

Metodą o. Kentenicha było formowanie małżonków w oparciu o symbol, który sami sobie wybierali jako przewodni na całe życie. To tworzyło ideał "żywego sanktuarium" – już nie tylko drewnianej kapliczki spoczywającej w wyróżnionym miejscu domu, ale żywej kapliczki wewnętrznej, którą każdy z osobna, a zarazem cała rodzina nosi w sercach. W rodzinie Michaela były to głównie symbole eucharystyczne. – Moja matka jest winem mszalnym, ojciec przyjął symbol kielicha – opowiada Michael o znakach, wśród których wzrastał, a których było tak wiele, jak liczna była jego rodzina. – To wpływało na nas, zmieniało nas całkowicie. Związywało nas także potem, na Eucharystii. Moja mama w kościele czuła się jak u siebie w domu, bo rozpoznawała w symbolach mszalnych każdego z nas.

– Widzieliśmy, jak nasi rodzice żyją tymi ideałami. One były wciąż obecne, stawały się jakby powietrzem, którym oddychaliśmy w domu – przyznaje Margaret. I opowiada różne, także dramatyczne losy jej najbliższych, którym właśnie osobisty symbol żywego sanktuarium pomagał przeżywać trudności, wracać do wiary i ideałów nawet po wielu latach.

O. Kentenich zdobywał serca nauką o rodzinie chrześcijańskiej. – Moi rodzice od razu zostali zdobyci przez to, co głosił, bo wcześniej nigdy nie słyszeli podobnej nauki o małżeństwie. Przekonał ich, że to rodzina jest pierwszym miejscem apostolatu. Że mąż ma patrzeć i nieść Ewangelię nie gdzieś daleko, ale przede wszystkim, najzwyczajniej, po powrocie z pracy, swojej żonie i dzieciom – mówi Margaret. Takie nauczanie uzdrawiało rodziny, szczególnie tam, gdzie żona była mocno związana z domem, nie pracując zawodowo i przypłacając czasem tę monotonię przygnębieniem.

Co ciekawe, o. Kentenich nie miał gotowych pomysłów. Wiele jego sposobów duszpasterskich kształtowało się w procesie wdrażania w życie. – Nigdy nas do niczego nie przymuszał. Zawsze przyjmował to, co dawała Opatrzność, i obserwował, jak wówczas sprawy się rozwijały – zaświadcza Michael Fenelon.