Naprawdę ekstremalnie

Katarzyna Matejek Katarzyna Matejek

publikacja 19.08.2017 14:03

Tak trudnej pielgrzymki jeszcze nie przeżyli. Czy się liczy, skoro jej nie dokończyli? Matka Boża to widziała - mówią przemoczeni do suchej nitki o północy z 18 na 19 sierpnia pątnicy I Pieszej Bobolickiej Pielgrzymki Ekstremalnej.

Pomysłodawcą I Pieszej Bobolickiej Pielgrzymki Ekstremalnej, prowadzącej nocą 30-kilometrową trasą wokół Bobolic, jest Jan Rewkowski. W poprzednich latach zaprawił się w kilku Ekstremalnych Drogach Krzyżowych czy Męskim Zejściu na rozpoczęcie Adwentu. Do przeniesienia projektu na grunt bobolicki zmotywował go proboszcz parafii pw. Wniebowzięcia NMP, ks. Ryszard Baran.

- Papież powiedział, żeby zamienić kanapę na buty wyczynowe. Widać, że jest taka potrzeba, bo przyłączają się do nas osoby, po których byśmy się tego nie spodziewali. To bez wątpienia działanie Ducha Świętego - ocenia J. Rewkowski. - Poza tym wymagają tego różne problemy. Wiele osób w naszej parafii zapada na nowotwory; w domu mam osobę chorą onkologicznie, więc mnóstwo czasu przebywam w różnych klinikach i widzę, ile jest cierpienia. Idziemy więc w tej intencji. Z racji sierpniowej abstynencji chcemy się modlić o trzeźwość narodu oraz w intencji ochrony życia nienarodzonych.

Ks. Tomasz Staszkiewicz dba, by pielgrzymka nie przerodziła się w rajd. - Kwietniowa Droga Krzyżowa nauczyła nas, że ekstremalne jest nie tylko samo nocne przejście, ale przede wszystkim cisza - powiedział. - Trud wędrowania w okolicznościach nocy dopiero w połączeniu z modlitwą i ciszą wydał duchowe owoce.

Dlatego i sierpniowej nocy 35 osób próbowało iść w ciszy i modlitwie. Udawało im się to, dopóki mżyło. Niedługo po wyjściu rozpętała się gwałtowna burza.

- Tak nas tej nocy przećwiczyła pogoda... Było naprawdę ekstremalnie - opowiada nazajutrz Jan Rewkowski. Zaczęło padać już kiedy ruszyli spod krzyża, na rogatkach miasta, gdzie złożyli znicze w intencji nienarodzonych dzieci. Gdy błyskało, las oświetlony był jak w południe. Na pierwszym postoju schowali się w hali u zaprzyjaźnionego gospodarza. "Nie kurzy się, da się iść" - stwierdziła zawadiacko starsza pątniczka, ale gdy tylko wystawili nosy za próg, znów lunęło. - To było oberwanie chmury, nic nie było widać, wiało, szliśmy po kostki w wodzie.

Zeszli jednak do Dobrociech, mając za sobą 10 km, jedną trzecią trasy. Na postoju zmówili Różaniec. Po pół godzinie wśród grzmotów, wichru i ulewy, zrezygnowali. - Z powodów bezpieczeństwa musieliśmy podjąć taką decyzję - przyznaje pan Jan. - Nie stchórzyliśmy przed pogodą, ale brawura nie jest bohaterstwem. Podjęliśmy trud, pielgrzymowaliśmy 4 godziny w takich warunkach. Matka Boża to widziała.