Kieszenie ks. Jana

Karolina Pawłowska Karolina Pawłowska

publikacja 19.07.2018 14:01

Zdają się nie mieć dna. Mieszczą się w nich buteleczki ze święconą wodą, żołędzie dębów papieskich, święte obrazki, ziano dla ptaków, cukierki dla dzieciaków, harmonijka i nieprzebrane ilości różańców. Czasami nawet… młotek.

Kieszenie ks. Jana Dostojny jubilat świętował w kościele, w którym przez 34 duszpasterzował. Karolina Pawłowska /Foto Gość

- Kaszubi tak znakują swoje narzędzia. Krzyż musi być na początku, bo tylko pod tym znakiem Polska jest Polską, a Polak - Polakiem - mówi ks. Jan Giriatowicz, demonstrując wycięty na trzonku młotka (chwilę wcześniej wyciągniętego spod ornatu) znak krzyża. Sam od ponad czterdziestu lat gorliwie zachęca mieszkańców Słupska do ustawiania krzyży i przydrożnych kapliczek. Z przepastnych kieszeni wyciąga też książkę, jeszcze pachnącą świeżością, napisaną właśnie z okazji 80. urodzin duszpasterza: „Ksiądz prałat Jan Giriatowicz - Kapłan i społecznik“.

- Wszyscy księża to społecznicy - macha ręką ks. Jan, z właściwą sobie skromnością. - Dużą książkę trzeba by było napisać o parafii. Ludzie tutaj nie narzekali, tylko robili, co mogli. A ilu jest takich, którzy działają w ukryciu, wolontariuszy, modlących się, ofiarujących cierpienie…

Ci zaś o emerytowanym proboszczu słupskiej parafii pw. św. Jacka mówią: „Boży kapłan”. Ze wzruszeniem opowiadają o pielgrzymkach, o błogosławionych małżeństwach i chrzczonych dzieciach, o pomocy materialnej i duchowej, o rozmowach w konfesjonale i na ulicy i wielkiej trosce o człowieka. Tłumnie przyszli dziękować Bogu za Honorowego Obywatela Słupska na Mszy urodzinowej i podczas gali w słupskiej filharmonii. Razem z nimi był też bp Edward Dajczak, bp senior Paweł Cieślik i słupscy prezbiterzy.

- W centrum życia ks. Jana jest ołtarz, ale nie tylko tam można go spotkać - mówi bp Edward Dajczak. - Poznałem księdza Jana, gdy sam byłem raczkującym księdzem. Miał zawsze czas dla człowieka, był. Zawsze miał czas dla młodych, którzy go licznie otaczali. To było pionierskie w tej części Polski, której mieszkańcy przybyli z różnych stron. Zjawiał się nie tylko w kościele. Gdy dzisiaj papież Franciszek mówi, że Kościół musi wyjść z murów, musi się trochę ubrudzić, żeby być pośród ludzi, to ks. Jan już wtedy tak właśnie duszpasterzował. Przez lata dokonywały się przemiany, a on wciąż był wyrazistym znakiem, z jednoznaczną wiarą i jednoznacznym człowieczeństwem - zauważa.

Ksiądz prałat Jan Giriatowicz urodził się na Wileńszczyźnie. Po wojnie z rodzicami osiedlił się na ziemi słupskiej. Tu, od Niższego Seminarium Duchownego w Słupsku, zaczęła się jego kapłańska droga, i tu wrócił w 1976 r. Najpierw do parafii mariackiej, a pięć lat później do powstającej parafii św. Jacka. W niej duszpasterzował do emerytury, na którą przeszedł dopiero trzy lata temu.

- To powołanie wyprosiła mama swoją modlitwą i cierpieniem - nie ma wątpliwości Teresa Kochanowska, najmłodsza z szóstki rodzeństwa ks. Jana.

- Mama cierpiała na ostry gościec. Nasza czwórka urodziła się kiedy już chorowała. I codziennie, czy deszcz, czy pogoda, upierała się, żeby tata wiózł ją na wózku do kościoła. Potem też nie ustawała w modlitwach za Jasia i za jego parafian, za dzieci, które chrzcił, za małżeństwa, którym błogosławił - wspomina.  

Żyło się ciężko, ale państwo Giriatowicz mówili dzieciom, że nie biedy trzeba się bać, tylko grzechu.

- Jasiu za pasanie krów od ludzi dostawał kromkę chleba. To najpierw biegł z nią do mamy, żeby się podzielić. Nie bał się żadnej pracy. Całe wakacje trzeba było robić w polu, albo zbierać jagody, żeby było na książki i zeszyty. Chociaż ciężko pracował, był też pierwszym uczniem w szkole - opowiada pani Teresa.

- W kwietniu 2013 r. na ulicy Krasińskiego wybuchł gaz. 13 osób w środku nocy wyszło z tego domu. Nikomu nic się nie stało. Jeden ze strażników miejskich podszedł do mnie i mówi, że to prawdziwy cud. I że ma w tym swój udział ks. Jan, który przecież od lat chodzi z wodą święconą i różańcem w ręku. - To zasługa jego modlitwy i wstawiennictwa - mówił mi ten strażnik - opowiada ks. Zbigniew Krawczyk, proboszcz parafii mariackiej, „sąsiadki” św. Jacka, w której na emeryturze osiadł ks. Jan.

Słupski kapłan rozdaje tysiące różańców, wręcza je i znajomym, i przypadkowym przechodniom, z którymi zamieni słowo. Nosi ze sobą wodę święconą w buteleczkach, sól egzorcyzmowaną, pobłogosławioną kredę. A jeszcze ziarno dla ptaków i cukierki dla dzieci. Rozdaje karteczki z wezwaniem „Zbaw duszę swoją”. Albo „Chroń zieleń”.

- Z upływem lat te kieszenie robią się coraz większe. Chyba się rozciągają - przyznaje ks. Jan.

Przepis na dobre życie ks. Jana jest prosty: Zaczynać dzień znakiem krzyża i nim go kończyć. A pomiędzy zakasywać rękawy i pracować. Z takim samych zaangażowaniem błogosławić dzieci, jak i odgarniać śnieg z chodników, napełniać butelki wodą święconą i przesuwać palcami koraliki różańca w cichej modlitwie za miasto.  

- Bp Pluta mówił do nas: „Macie odchodzić z tego świata z przepracowania”. To nas chwytało, tak chcieliśmy widzieć nasze kapłaństwo. A potem bp Ignacy Jeż mówił, że najprostszą drogą do nieba jest robić zwykłe rzeczy w sposób nadzwyczajny - dodaje z uśmiechem jubilat.