Siedem supermocy i Matka Boża

Karolina Pawłowska

|

Gość Koszalińsko-Kołobrzeski 3/2021

publikacja 21.01.2021 00:00

Pisze tak, żeby najtrudniejsze sprawy zrozumieli nawet jej wymagający uczniowie. Przekonuje nie tylko dzieci, że wystarczy zaprosić Pana Boga do swojego życia, żeby zaczęła się niesamowita przygoda.

Inspiracją dla najnowszej książki stał się strych nad zakrystią trzcianeckiego kościoła. Inspiracją dla najnowszej książki stał się strych nad zakrystią trzcianeckiego kościoła.
Karolina Pawłowska /Foto Gość

Między pudłami i pudełkami stoją ubrane jeszcze w swoje wstążki roratka i stary krucyfiks, po październikowej służbie odpoczywa drewniany różaniec, a zza drzwi wiekowej szafy zerkają nieśmiało czekające na renowację wół i osioł. – Myślę, że bardzo przeżywają to, że nie trafili w tym roku do szopki – pani Ania westchnieniem dodaje otuchy gipsowym figurkom. Rzeczywiście strych nad zakrystią kościoła św. Jana Chrzciciela aż się prosi, żeby puścić tu wodze fantazji i dać głos jego mieszkańcom.

Pan kościelny

O czym rozmawiają i jak sobie radzą, można przeczytać w najnowszej książce Anny Jóźwik, trzcianeckiej katechetki. – Po tej lekturze człowiek zupełnie inaczej patrzy na używane codziennie sprzęty. Aż się zastanawiam, co następnym razem powie mi trybularz czy klęcznik – śmieje się ks. Zbigniew Cybulski, proboszcz parafii, w której posługują księża saletyni, zamykając za nami drzwi strychu. Gdy wędrujemy przez na wpół zaciemniony kościół, przekonuję się, że także drugoplanowi bohaterowie nie są wytworami wyobraźni autorki. Zaglądający na strych księża i siostry franciszkanki, a nade wszystko trzcianecki pan kościelny to wszystko postacie dobrze znane parafianom.

– Z panem Wacławem razem pracowaliśmy i razem się modliliśmy. A tak najlepiej poznaje się człowieka. Każdą litanię, każde nabożeństwo kościelny pobożnie odmawiał na kolanach. Kochał ten kościół i ludzi, którzy do niego przychodzili – opowiada pani Ania, gdy docieramy do pamiątkowej tablicy wiszącej w kruchcie. Wacław Łukaszewicz swoją służbę pełnił ponad pół wieku. Od 1946 roku, kiedy przyjechał z rodziną do Trzcianki, do zasłużonej emerytury w 2007 roku, choć i wtedy jeszcze przychodził pomagać. – Pan Wacław zmarł przed świętami Bożego Narodzenia. W Wigilię rano był pogrzeb. Mówiliśmy między sobą, że wszyscy szykują się na świąteczną wieczerzę, a on dostał zaproszenie na najpiękniejszą ucztę w niebie. Pochowany jest w dobrym miejscu, niedaleko dzwonka, którym zawsze dzwonił, kiedy trumna wyprowadzana była z kaplicy – opowiada moja przewodniczka, nim dotrzemy do pustej teraz kropielnicy – bohaterki innej z książek pani Ani. Podobnie jak mieszkańcy strychu nad zakrystią i ona prowadzi czytelnika przez rok liturgiczny, kolejne święta i uroczystości. Wyjaśnia, opowiada, tłumaczy. Nie tylko dzieciom, ale i dorosłym, którym pewnie trudniej zapytać. To opowiadania dla każdego, kto nie boi się wody święconej.

Zadania specjalne

Zaczęło się od publikacji, które miały pomagać uczniom i nauczycielom. – Jak każdy nauczyciel siadałam i pisałam, kiedy była potrzeba jakiegoś scenariusza. A potem wrzucałam do szuflady. Tak też było z jasełkami kryminalnymi. Aż pewnego czerwcowego poranka zbudziłam się o 5 rano z myślą, że mam je wydać drukiem. Wiedziałam, że to nie jest mój pomysł, ale poszłam za tym. Opatrzyłam scenariusz ilustracjami i… wysłałam do wydawnictwa – śmieje się Anna Jóźwik, wspominając, jak zaczęła się przygoda z pisaniem dla dzieci. Kolejna, do której zaprosił ją Pan Bóg.

Podopieczni pani Ani to dzieci potrzebujące więcej uwagi, troski, cierpliwości. – Zaczynałam pracę od skoku na głęboką wodę. Dostałam trudną, ósmą klasę. Męczyłam się, aż się zorientowałam, że w ogóle nie czuję miłości do tych dzieci. Mój ówczesny proboszcz ks. Andrzej Szklarski wysłał mnie z pielgrzymką do La Salette. Pamiętam, że klęczałam tam, zastanawiając się, o co prosić. Wiedziałam, że to musi być szczególna modlitwa, bo w szczególnym miejscu. Poprosiłam więc, żeby Matka Boża zabrała mnie do nieba, ale najpierw, żebym pokochała „swoje” dzieci. Jestem pewna, że Matka Boża wtedy przemieniła moje serce – opowiada pani Ania, nauczycielka z ponad 25-letnim stażem.

Jeden z bohaterów jej książki nie ma wątpliwości, że bycie katechetą to zajęcie wymagające równie dużo odwagi jak bycie strażakiem. – No pewnie! Jestem osobą do zadań specjalnych. Mam siedem supermocy: mądrości, rozumu, rady, męstwa, umiejętności i pobożności. A do tego jeszcze moc Matki Bożej, bez której niczego nie zaczynam – przyznaje, posyłając uśmiech pięknym przedwojennym figurom Maryi, które z nią zamieszkały w starej kamienicy.

Błogosławiona złamana ręka

Kolejne pomysły rodziły się w głowie i domagały realizacji, ale wciąż brakowało na nie czasu. – Aż połamałam rękę, w Paryżu. Na szczęście lewą. Bo nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – śmieje się pani Ania, nalewając do filiżanek pachnącą pomarańczami i goździkami herbatę. – Siedziałam więc w domu i pisałam. Najpierw dokończyłam „Prosto z kropielnicy”, a potem powstała „Dobra Nowina od Beniamina”. Więc chwała Bogu za tę połamaną rękę – tłumaczy z właściwym sobie humorem.

Beniamin to baranek należący do Łazarza, najmłodszego z pasterzy, którzy byli w Betlejem podczas nocy tańczącej gwiazdy. Razem z nim czytelnik wędruje przez tajemnice Paschy do Zmartwychwstania. – Zaczęłam pisać, bo miałam w sobie tak wiele emocji związanych z przekazywaniem trudnych treści. Zdarzały się pytania, na które nie umiałam w pierwszym momencie znaleźć odpowiedzi. Bo trzeba je przemyśleć, przemodlić, przeżyć. Czasami sama sobie stawiałam takie pytania i prowadziłam dialog z Panem Bogiem – tłumaczy pisarka. Jak przyznaje, te rozmowy nie zawsze bywały spokojne i miłe. – Raz nawet dostałam za to reprymendę. Pełna gwałtownych emocji powiedziałam o jedno słowo za dużo i trzasnęłam drzwiami. Wtedy z metalowego krzyżyka wiszącego nad framugą oderwała się pasyjka. I jak mnie Pan Jezus nogami w czubek głowy huknął, szybko zrozumiałam, że chyba przesadziłam. Możemy się kłócić, ale powinnam jednak uważać na słowa – opowiada ze śmiechem.

Nie ma głupich pytań

Jej książki to zaproszenie do Kościoła – wspólnoty i kościoła budowanego z cegieł, z którym po sąsiedzku mieszka. – To mój kościół. Kocham go, bo tutaj dostałam wszystkie sakramenty. To jest moja chrzcielnica, z której wodą zostałam ochrzczona, to jest mój konfesjonał, przy którym pierwszy raz się spowiadałam, w tamtej ławce na końcu siedziałam podczas I Komunii Świętej, a tu stałam, przyjmując bierzmowanie. Mam nadzieję, że i z tego kościoła wyruszę w ostatnią drogę. I to dopiero będzie historia do opowiedzenia! – przyznaje, wędrując po kościele św. Jana Chrzciciela.

Ale to nie tylko historie dla mieszkańców Trzcianki, rozpoznających na kartach książek dobrze znane miejsca i ludzi. To historie uniwersalne. – Treści przemodlone, przepracowane przeze mnie, które mogą pomóc nie tylko mnie, ale i komuś drugiemu. Te opowiadania z kropielnicy i ze strychu układają się czasem w sekwencję pytań i odpowiedzi, które pomagają coś wyjaśnić, doprowadzają do określonego celu. Wielu ludzi ma podobne rozterki, niezależnie od wieku. Możemy mieć 80 lat i nie wiedzieć. Wiek metrykalny nie musi iść w parze z dojrzałością wiary, bycie fachowcem w swojej dziedzinie też nie gwarantuje rozwoju emocjonalnego. I niezależnie od wieku często boimy się pytać. A przecież nie ma głupich pytań, co najwyżej głupie odpowiedzi – tłumaczy.

DNA Jezusa

To właśnie po odpowiedzi pojechała przed laty na drugi koniec Polski, szukać ich na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. – Pan Bóg dla mnie ten KUL przewidział i On mnie tam powołał – nie ma wątpliwości pani Ania i opowiada, jak to z powołaniem było: − Nieraz Pan Bóg daje mi konkretne odpowiedzi na moje pytania. Słyszę je w uszach albo odnajduję w sekwencji zdarzeń, niepozostawiających wątpliwości. Modliłam się też, pytając, co ja mam właściwie w życiu robić, i wtedy usłyszałam konkretne trzy słowa: „Idź na KUL”. Proste. Można iść, tylko właściwie dokąd? – Ja nie wiedziałam nawet, co to jest ten KUL, ale z nikim o tym wydarzeniu nie rozmawiałam. A tydzień później ksiądz przyprowadził na lekcje religii jakąś dziewczynę. Powiedział: „To jest Ewa. Studiuje na KUL-u teologię”. Wtedy dowiedziałam się, że to miejsce istnieje naprawdę – wspomina ze śmiechem.

Dlaczego teologia? Bo poważnie podeszłam do swojej wiary. Przeanalizowałam credo, wszystkie te – wtedy dla mnie dziwne i zewnętrzne – zasady. Skonfrontowałam to, co się słyszy, z tym, jak się żyje. Nie wypadło to pozytywnie. Pomyślałam jednak, że zanim zrezygnuję i odejdę od Kościoła, dam sobie szansę, żeby to zrozumieć. I Pan Bóg tak wszystkim pokierował, że otrzymałam łaskę wiary. Bo wiara jest łaską, trzeba o nią prosić. A kiedy już się ją otrzyma, towarzyszyć tym, których w Kościele nie ma. Nie muszę ich nawracać, wystarczy, że z nimi jestem. Przecież, karmiąc się sakramentami, noszę w sobie DNA Jezusa. Wszędzie, gdzie jestem ja, jest i On, wszędzie tam jest też Kościół, wszędzie tam powinna być głoszona Ewangelia – tłumaczy trzcianecka pisarka.

Największa przygoda

Po skończonych studiach jeszcze raz wróciła do Lublina, ale już na siostrzany Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej. Logopedia okazała się kolejną przygodą, do której pani Ania podeszła z pasją. – Kiedy zaczynałam studia teologiczne, nie było jeszcze religii w szkole, nie myślałam więc o katechizowaniu jako głównym zajęciu w życiu. Potrzebowałam jeszcze czegoś – wspomina. Jak zwykle najlepszym scenarzystą okazał się Pan Bóg. W chwili gdy wahały się losy jej pracy w szkole, poprosiła o dobrą pracę. – Dwa dni później spotkałam znajomą, kierownika poradni psychologiczno-pedagogicznej. A ona mówi mi, że odchodzi na emeryturę, zostaje pół etatu logopedy i chciałaby, żebym je wzięła. Wiedziałam, że to jest odpowiedź na moje prośby – opowiada.

Pisanie też zaczyna od modlitwy. Od pytania o temat, po prośbę, żeby Bóg kierował myślami i ręką. Żeby jej pisanie niosło wiarę, nadzieję i miłość. − Wiara rodzi się poprzez przekaz. Moje książki będą spełniały swoją funkcję, kiedy ludzie siądą sobie razem wieczorem, bez telewizora czy internetu, bez otaczającego zewsząd szumu, i będą czytać. Rodzice dzieciom, dziadkowie wnukom, dzieci dorosłym. Takie wspólne czytanie pozwala dzielić się radościami, wzruszeniami, przeżyciami i… wiarą – tłumaczy. – Moi bohaterowie uczą też, że można żyć ciekawie, nawet na strychu. Nawet jeśli przestrzeń życiowa to nieduże miasteczko albo zamyka się ona tuż za drzwiami mieszkania, bo przecież nie każdy ma możliwość swobodnego poruszania się. Dla niektórych moich uczniów granice świata określa łóżko, z którego się nie podnoszą. A mimo to może być to świat niesamowicie barwny i bogaty. Największą przygodą naszego życia jest przecież… samo życie. Musimy to tylko odkryć – tłumaczy. – Masz nudne życie? Abraham też takie miał. Zaproś do niego Pana Boga, a zobaczysz, jak się zmieni, aż buty pogubisz – dodaje z figlarnym błyskiem w oku.•

Dostępne jest 4% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.