Ten najwyższy

ks. Wojciech Parfianowicz

|

Gość Koszalińsko-Kołobrzeski 14/2022

publikacja 07.04.2022 00:00

Mówią, że góra nie zawsze pozwoli się zdobyć. Pomimo to zawsze możliwe jest sięgnięcie szczytu.

◄	Wyprawy dostarczają nie tylko wspaniałych widoków. Pozwalają też zobaczyć życie z zupełnie innej strony. ◄ Wyprawy dostarczają nie tylko wspaniałych widoków. Pozwalają też zobaczyć życie z zupełnie innej strony.
Archiwum prywatne

Pasje są różne, ale niektóre z nich dotykają głębi ludzkiego istnienia, a nawet idą jeszcze dalej, ocierając się o tajemnicę nieskończoności. Wspinając się mozolnie na górę, szukając choćby małego wgłębienia w skale, którego można by się uchwycić, tkwiąc nad przepaścią ze świadomością, że sprawdzony kompan trzyma linę, i ufając, że jej nie puści, można zrozumieć coś więcej niż tylko obiegowe prawdy, że sport to zdrowie, a góry są piękne.

Ksiądz Tomasz Zabielski i ks. Paweł Haraburda od lat uprawiają wyczynową wspinaczkę wysokogórską. Przeszli razem niejedną „drogę pod górkę” – w Tatrach, Dolomitach czy Kaukazie. – Niejednokrotnie mieliśmy pod nogami kilkaset metrów przestrzeni – mówią. Jak przyznają, ich pasja pozwala zdobywać prawdziwe szczyty, których nazw nie znajdzie się na żadnej mapie.

Szczyt nieplanowany

– Gdy zobaczyłem tę piękną górę, chciałem na nią wejść – mówi ks. Tomek.

Była to wyprawa długo przygotowywana. Tym razem trudność trasy nie polegała na jakichś wyjątkowych wyzwaniach wspinaczkowych. Kazbek (5054 m) to przede wszystkim góra wysoka. Wejście na nią wymaga więc przygotowania kondycyjnego i aklimatyzacji.

– To był rok, kiedy miałem kontuzję kolana, więc nie mogłem biegać ani jeździć na rowerze. Odbiło się to na mojej ogólnej kondycji. Byłem więc najsłabszym ogniwem tamtej wyprawy – przyznaje ks. Paweł. – Dla mnie z kolei był to najlepszy rok, jeśli chodzi o kondycję. Czułem się genialnie – mówi ks. Tomek.

Do miejsca, z którego normalnie rozpoczyna się atak szczytowy, wszystko szło gładko. – Pytaliśmy nawet naszego przewodnika: „Alex, od kiedy zaczynają się jakieś problemy?”. Powiedział, że mniej więcej od 4,5 tys. – wspomina ks. Tomek.

Problemy, o których mowa, na tej wysokości polegają m.in. na trudnościach z oddychaniem. Daje o sobie znać choroba wysokościowa. Wysycenie krwi tlenem spada do poziomu już nietolerowanego przez organizm. – Wtedy po prostu nie da się iść dalej – mówi ks. Paweł.

Ksiądz Tomek dobrze pamięta tamten moment pod Kazbekiem: – Atak szczytowy, emocje, wszystko działa, czuję się wybitnie, śpiewam pod nosem. Dochodzimy do lodowca, zakładamy raki, przywiązujemy się liną. Ruszamy – ja na końcu jako najsilniejszy. Wszystko jest w porządku. Wschodzi słońce, warunki pogodowe są idealne. Jest bezwietrznie i bezchmurnie.

– Nagle, patrząc pod nogi, uderzam kaskiem w kolegę przede mną. Paweł łapie parę oddechów i zaczyna czuć się dziwnie. Zatrzymujemy się. Paweł walczy jeszcze parę metrów... przewodnik podejmuje decyzję o powrocie – wspomina ks. Tomek. – Byłem wściekły – dodaje.

Jak mówi doświadczony wspinacz, posłuszeństwo przewodnikowi musi być absolutne: – On po to jest. Odpowiada za bezpieczeństwo. To było dla mnie bardzo trudne. Było blisko, miałem siłę, mogłem wejść, a przewodnik zdecydował o powrocie. Paweł deklarował, że zostanie i poczeka. Na tej wysokości to oczywiście w ogóle nie wchodziło w grę. Nie można kogoś zostawić. Tam nie ma kolejki jak na Kasprowy. Zawróciliśmy, widząc szczyt. Brakowało 30 minut.

Schodzenie spod szczytu Kazbeku trwało jeszcze wiele godzin. – Kluczyliśmy między szczelinami. Kiedy doszliśmy do bezpiecznego miejsca, popatrzyłem na idącego dalej Pawła i jeszcze jednego kolegę. Szli powoli. Wtedy przewodnik powiedział do mnie: „Tomek, zobacz, jeszcze 100 metrów, a oni by już tutaj, nie wrócili”. Dopiero wtedy wszystko we mnie puściło. Poszerzył mi się horyzont i zrozumiałem, że tak trzeba było zrobić. Nagle dostrzegłem radość z drogi, z miejsca, gdzie byliśmy. Cieszyłem się całą wyprawą. Wtedy bardzo dużo się we mnie zmieniło – przyznaje ks. Tomek, który wyprawy na Kazbek nie uznaje za całkowicie nieudaną. – Od tamtej pory góra już nie jest dla mnie celem. Celem jest droga, bycie razem, przyjaźń, przygoda. Jestem wolny – wskazuje na zdobyte tamtego dnia szczyty. – Może kiedyś znowu spróbujemy wejść na Kazbek? – zastanawia się ks. Tomek.

Lekko pod szczytem

Takie doświadczenie związane jest nie tylko z wyprawami, podczas których trzeba zawrócić. Są też szczyty, których w ogóle nie powinno się atakować.

Jak mówią prawdziwi miłośnicy wspinaczki, w górach nie ma miejsca na chojractwo. Każdy zna ważną zasadę życiową, zgodnie z którą, aby coś osiągnąć, warto stawiać sobie poprzeczkę wysoko. Jednak poprzeczka postawiona zbyt wysoko powoduje niepotrzebne frustracje, a w górach może doprowadzić do nieszczęścia.

Przerost ambicji niszczy wielu, także wspinaczy. Czasami ktoś, kto utknął gdzieś na szlaku, bo przeszarżował albo nie przewidział lub nie doszacował zmienności aury, jest doskonałym obrazem niekontrolowanej pogoni za sukcesem.

– Każda droga ma swoją wycenę mierzoną w stopniach. Wiemy więc, w co się pakujemy. Ważne jest to, żeby wybrać drogę, która ma w wycenie poziom nieco niższy niż nasze umiejętności. Nigdy nie atakujemy drogi, która byłaby naszym maksimum – mówi ks. Tomek.

– Wspinanie to jest moment, kiedy całą swoją uwagę skupiamy na bezpieczeństwie. Czasami ktoś pyta, czy to nie jest zbyt duże ryzyko, może nawet przeciwko piątemu przykazaniu. Jednak w żadnym innym miejscu nie kładę tak wielkiego nacisku na bezpieczeństwo jak tam. Nie idzie się, żeby zginąć. Dlatego kupuje się odpowiedni sprzęt, kończy się szkolenia, bierze się odpowiedzialnego partnera, śledzi prognozy pogody. Nie idziemy, jak chcemy i kiedy chcemy, tylko w bardzo konkretny możliwy sposób – wylicza ks. Tomek.

Gdy nie można osiągnąć szczytu wymarzonego, trzeba wspiąć się na szczyt pokory. Jak mówią miłośnicy gór, z niego też rozciągają się piękne widoki... na życie. Jak zgodnie przyznają, bez zdobycia tego szczytu właściwie nie ma po co wybierać się w góry. Dopiero wtedy bowiem robi się naprawdę niebezpiecznie.

Ze szczytu

Czasami wejście na jeden szczyt jest jednocześnie zejściem z innego. – Mam takie momenty, kiedy wiem, że muszę się w krótkim czasie zregenerować. Wtedy od razu na myśl przychodzą mi góry – mówi ks. Paweł.

– Wiedziałem, że Tomek jest w Zakopanem. Miałem do dyspozycji niewiele czasu. W półtorej doby wspiąłem się ze Skrzatusza na Mnicha (2068 m) – opowiada.

Jak to możliwe? – Wieczorem podczas Mszy św. o godz. 18 jeszcze spowiadałem w Skrzatuszu. Zaraz po niej wyjechałem do Zakopanego. Przespałem się na stacji benzynowej. W Morskim Oku byliśmy na śniadaniu. Zjedliśmy i wyruszyliśmy na Mnicha. Była dobra pogoda. Zejście. Msza św. i o 19 wyjazd w stronę Skrzatusza. Nad ranem otworzyłem kościół jak zwykle – relacjonuje ks. Paweł. – Zmęczenie fizyczne było ogromne. Oczy się zamykały, ale twarz się uśmiechała – dodaje.

Ksiądz Paweł przywołuje tę szaloną wyprawę, aby pokazać, że człowiek u szczytu zmęczenia pracą, problemami, sprawami do załatwienia musi czasami zostawić wszystko i odpocząć. Musi to zrobić, żeby się nie rozpaść. Czasami wymaga to szalonej decyzji i dobrze rozumianej ucieczki w przestrzeń, która podnosi i regeneruje.

– Dla mnie ważną rzeczą w górach jest to, że tam przestaję myśleć o tym, co zwykle. Odpoczywam. Napinam mięśnie, ale rozluźniam mózg. Taka chwilowa odskocznia. Góry mi to dają. Wyjeżdżam, patrzę, modlę się, jestem – mówi kapłan.

– Wspinaczka jest w pewnym sensie pogonią za spokojem. W tym sporcie ekstremalnym chodzi o zostawienie na dole różnych spraw i wejście w ciszę. Wspinanie daje możliwość przebywania samemu, nawet jeśli robi się to w zespole. Będzie zimno, głodno, i będzie bolało, ale idzie się, bo to daje nam możliwość innego doświadczenia rzeczywistości – dodaje ks. Tomek.

Szczyt szczytów

– Najwyżej Eucharystię odprawialiśmy na 4 tysiącach – przypomina sobie ks. Tomek. – Zdarzały się różne miejsca. Odprawiałem kiedyś wcześnie rano, w śniegu, pod Wołowcem, razem z kozicą, która była jedyną „uczestniczką” tej liturgii – opowiada z kolei ks. Paweł, zwracając uwagę na piękną scenerię takich Mszy św.

Jednak nie o metry ani nie o zapierające dech w piersiach widoki chodzi w tym, co Kościół nazywa fons et culmen, czyli źródłem i szczytem. – Nie możemy zapomnieć, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy – mówi ks. Tomek o staraniach, żeby także podczas kilkudniowej wyprawy daleko od cywilizacji nie brakowało Eucharystii.

Msza św. w górach jest często logistycznym wyzwaniem. Księża mają ułatwioną sprawę, ponieważ mogą sami ją sprawować. Jednak zabranie sprzętu liturgicznego wiąże się z dodatkowymi kilogramami, a w dalekich wyprawach liczy się każdy gram.

– Miałem moment, w którym musiałem ścierać się ze sobą samym, jeszcze w seminarium. Tak mocno pociągały mnie góry, że wewnętrznie walczyłem o to, żeby one nie wzięły góry nad całą rzeczywistością. Pamiętam taki etap, kiedy miałem ekipę, z którą robiliśmy różne trasy. Nie byłem jeszcze wtedy księdzem, ale założyłem sobie, że chcę być codziennie na Mszy św. Wiele mnie to kosztowało, bo np. siedzieliśmy w Dolinie Pięciu Stawów, po całym dniu drogi, a ja schodziłem na dół, szedłem na Eucharystię i np. o godz. 22 wracałem do ekipy – wspomina ks. Paweł.

– Toczyła się we mnie walka o to, co jest ważniejsze, co bierze górę. W pewnym momencie zrozumiałem, że najwyższy szczyt to Eucharystia – mówi kapłan. – Każdy musi w sobie to przerobić i ustawić priorytety – dodaje.

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.