Główny front walki o ochronę życia wcale nie znajduje się w Sejmie i w mediach.
Panią Małgorzatę spotykamy w mieszkaniu na drugim piętrze na jednym z koszalińskich osiedli. Zaraz od progu wita nas też nieco speszona Martusia.
Niewielka czekoladka wręczona na powitanie topi pierwsze lody. Niestety topi się także sama czekoladka i 20-miesięczna buźka w kilkadziesiąt sekund zmienia się w "niebezpieczny obiekt brudzący".
Mała wtula się w mamę, która zupełnie nie przejmuje się tym, że jej bluzka nadaje się już tylko do prania. - Hej, mała, a co ty taka nieśmiała? Moje maleństwo kochane - mówi, czule obsypując swoją "czekoladową" córeczkę pocałunkami.
Nie zawsze było tak sielankowo. 29 miesięcy temu, na wieść o pojawieniu się Martusi na tym świecie, Małgorzata miała zupełnie inne zamiary. - Chciałam zabić własne dziecko - mówi, nie dowierzając we własne słowa.
Jednak obowiązujące w Polsce prawo nie pozwalało na legalną aborcję w tym przypadku. Małgorzata musiała zejść do podziemia. Dlaczego podjęła takie kroki? Dlaczego cofnęła się w pół drogi?
Samotność między obozami
- Martusia nie była planowana. Nie miałam wtedy pracy, z ojcem dziecka mieliśmy się rozchodzić. Nie mam rodziców ani rodzeństwa. Zostałam sama. Kiedy poszłam do matki mojego partnera, osoby bardzo wierzącej, chodzącej do kościoła, ta na wieść o ciąży chwyciła za telefon i pytała kogoś po drugiej stronie, jak pozbyć się problemu. Byłam w szoku - opowiada Małgorzata.
Na horyzoncie pojawił się Adam, człowiek, który niedawno na serio odkrył Pana Boga i jak sam mówi "jest w trakcie nawracania się". - Znamy się z Gosią od lat. Jesteśmy dla siebie jak rodzeństwo. To był dramatyczny telefon. Kiedy przypominam sobie tamte chwile, widzę, że wytworzyły się w tej sprawie jakby dwa obozy. Jeden kierowany przez diabła, a drugi przez Pana Boga. Ona miała szczęście, dziecko miało szczęście, że obóz Boży rozszerzał się i zwyciężył. Jej koleżanki kategorycznie wypowiadały się, żeby nie usuwała ciąży. Znaleźli się ludzie, którzy w odpowiednim momencie wypowiadali odpowiednie słowa. Stali się narzędziami w ręku Boga. Co ciekawe, niektórzy z najbliższej rodziny znaleźli się w obozie przeciwnym życiu. Tak czasami bywa. Ale nie oceniam. Ludzie popełniają błędy - mówi mężczyzna.
- Tak, przyznaję, chciałam zabić własne dziecko. Słyszałam w sobie jakby dwa głosy. Jeden mówił mi: "Nie dasz sobie rady z tym dzieckiem. Pozbądź się go". Drugi przypominał, że to przecież moje dziecko, żywa istota. Zaczęłam szukać informacji na różnych portalach internetowych. Tam jest wszystko - mówi Małgorzata.
Jak wrzód
Faktycznie, wystarczy wpisać w wyszukiwarce "jak pozbyć się niechcianej ciąży" - i już wszystko wiadomo. Na jednej z takich stron można znaleźć kilka dobrych rad: "Cytotec jest lekiem stosowanym przy chorobach żołądka (dostępny na receptę). Arthrotec podaje się w przypadku bólu stawów i zawiera także silny środek przeciwbólowy Diklofenak. Arthrotec kosztuje ok. 50 złotych (opakowanie 20 tabletek). Jeśli masz możliwość wyboru, najlepiej zakupić zwykły Arthrotec, zawierający mniejszą ilość Diklofenaku. Kupując te środki w aptece, powołuj się na wymienione schorzenia lub powiedz, że potrzebujesz ten lek dla chorej na reumatyzm babci, która z bólu nie może się poruszać, a Ty nie masz pieniędzy, żeby udać się do lekarza po receptę dla niej".
Jak mówi Małgorzata, można znaleźć lekarzy, którzy wypiszą odpowiednie leki. Nawet nie trzeba wykazać się chorobą wrzodową czy reumatyczną. Jak podkreśla, jej lekarz kategorycznie odmówił. - Powiedział, że nie przyłoży do tego ręki - wspomina, dzisiaj z wdzięcznością.
Są też apteki, które sprzedadzą odpowiednie środki spod lady, bez recepty. Z "zabiegiem" jest już trochę trudniej. Sporo kosztuje, szczególnie jeśli ktoś chce go zrobić np. w Niemczech.
Zabić?
- Poznałem księdza Łukasza i postanowiłem umówić Gosię na spotkanie z nim - wspomina Adam. Gosia od lat była trochę na bakier z Panem Bogiem i z Kościołem. - Mój pierwszy związek to był tylko ślub cywilny - przyznaje szczerze. Teraz też nie brakuje u Małgorzaty problemów z "poziomem katolickości". - Pomyślałam: "Ja, ksiądz, aborcja? To nie ma sensu".
Adam jednak upierał się. Doszło do spotkania. - Długo się do niego przygotowywałem. To przygotowanie polegało na tym, że poprosiłem wiele osób o modlitwę. To był czas batalii o życie, batalii tych dwóch obozów. W ogóle nie mówiłem o konsekwencjach aborcji, o syndromie poaborcyjnym. Skupiłem się na dziecku. Mówiłem, kim ono może w przyszłości być, jak może wyglądać. Miałem w kieszeni model 10-tygodniowego dziecka, taką figurkę małego człowieka w rzeczywistych rozmiarach. Położyłem ten model przed nią i pokazując na niego palcem mówiłem: "Takie życie jest pod pani sercem" - opowiada ks. Łukasz Gąsiorowski, diecezjalny duszpasterz rodzin.
- Ujęło mnie to, że mnie nie ocenił, nie potraktował jak bezbożnicy. Ale uderzyły mnie słowa księdza, kiedy zapytał, czy jestem rzeczywiście w stanie zabić swoje dziecko. To słowo "zabić" wtedy do mnie dotarło. Ciekawe, bo przecież inni też mi o tym wcześniej mówili. Jednak dopiero podczas tamtej rozmowy dotarło to do mnie - mówi Małgorzata.