Reklama

    Nowy numer 13/2023 Archiwum

Cukier nie zawsze słodki

Odmówiono już za nią „Wieczny odpoczynek”. O wszechobecnej śmierci i ogromnym pragnieniu zwycięstwa z Małgorzatą Cepryńską, dziś mieszkanką Koszalina, wtedy uczestniczką zrywu, rozmawia ks. Wojciech Parfianowicz.

Ks. Wojciech Parfianowicz: Sierpień to musi być dla Pani szczególny miesiąc. Jak to się stało, że w Godzinie „W” założyła Pani opaskę i dołączyła do powstańców?

Małgorzata Cepryńska: Miałam wtedy 16 lat. Byłam raczej typem dziecka wątłego, ale wychowanego patriotycznie. Już w kwietniu 1944 roku przeszłam z Szarych Szeregów do Armii Krajowej. Zgodnie z rozkazem 1 sierpnia już o 9.00 stawiłam się w punkcie konspiracyjnym. Zostałam skierowana do pracy jako sanitariuszka w szpitalu polowym na Mokotowskiej 55. Muszę przyznać, że byłam słabo przygotowana, ale byliśmy wszyscy młodzi i oszaleli na punkcie zwycięstwa. Ani przez sekundę nie myśleliśmy, że będzie inaczej.

Jak wyglądały pierwsze dni walki powstańczej?

Wyobrażałam to sobie trochę inaczej. Szpital był zupełnie nieurządzony. Przecież lada chwila mogli się pojawić pierwsi ranni. Oddelegowano mnie do zbierania bielizny i pościeli z poniemieckich mieszkań. To była potrzebna misja, ale zupełnie nie czułam się w tej roli. Byłam rozczarowana, bo chciałam być bohaterką przy rannych. Widziałam w tych domach wspaniałe klejnoty, różne rzeczy, ale braliśmy tylko pościel i bieliznę.

Nie miała Pani pokusy, żeby wziąć coś jeszcze? Przecież to byli znienawidzeni okupanci.

Zupełnie nie było mi to w głowie. Biżuteria leżała, ja patrzyłam na to jak na objawienie i wychodziłam zadziwiona sobą... i dumna. Tak przez tydzień znosiłam te rzeczy. Wtedy w szpitalu byli już pierwsi powstańcy, także zmarli. Zaczęłam powoli rozumieć, że to powstanie nie będzie łatwe. Ale jakby ktoś mi wtedy powiedział, że nie damy rady, to bym mu chyba do oczu skoczyła. Ja tak wierzyłam, że zwyciężymy.

Na czym polegała Pani praca w szpitalu na Mokotowskiej?

To było straszne. Na początku jeszcze bywały środki opatrunkowe, leki. Później już tylko krople miętowe i cukier, który się przynosiło garściami, bo Niemcy sprowadzili go tonami. Nawet czasem barykady były z worków z cukrem. Darło się prześcieradła na bandaże. Właściwie pamiętam tylko śmierć, śmierć i śmierć wokół siebie. Czasami nie można się było z tym pogodzić. Błagałam Boga, klękałam przy umierających i modliłam się. Niewiele mogliśmy pomóc. Pamiętam taką sytuację z jednym rannym. Nie wiedziałam, że nie wolno, jak się nie ma innych środków czyszczących, usuwać z rany niektórych robaków, bo one właśnie oczyszczają. Siedziałam z taką „nerką” i wyciągałam do niej robaki z rany. Strasznie mnie wtedy wyzwali i musiałam te robaki z powrotem do tej rany powkładać. Czasami martwe tkanki trzeba było powycinać nożyczkami. Wiele razy pomoc polegała jedynie na podaniu ostatniego papierosa.

Jak wyglądało wasze codzienne życie? Skąd braliście jedzenie, wodę, czy istniało jakieś życie religijne?

Jak już wspomniałam, nie brakowało cukru, więc często była pod ręką jakaś kostka do ssania. Ale brakowało wody. Braliśmy ją ze studzienki wykopanej w piwnicy. Dziś trudno w to uwierzyć, ale po prostu kopało się dziurę i taki mułek z tej dziury odstawiało się, żeby piasek osiadł, i to się potem piło. Kapelana nie było na wezwanie. Niestety, wielu księży zginęło. W ciągu tych dwóch miesięcy udało mi się być dwa razy na Mszy św. polowej. Odprawiał ją kapelan na jednej z sal w szpitalu. Bardzo przeżywałam spowiedź ogólną, kiedy kapłan rozgrzeszał wszystkich naraz. Nie dało się przecież wyspowiadać każdego z osobna. Była to dla nas wielka pomoc, bo przecież każdy grzeszy, także w powstaniu. Potem mówili, że ten nasz kapelan zginął.

Czy pamięta Pani strach? Czy brała Pani pod uwagę to, że może zginąć?

Tatuś nie pozwolił mi zostawać na noc w szpitalu. To było dla mnie bardzo trudne, bo między swoim domem a szpitalem musiałam pokonać barykadę. Tam trzeba było biec, bo Niemcy, tzw. gołębiarze, strzelali z dachu. Jak ja się strasznie bałam. Strzelali do wszystkich. Jedni dostawali, inni nie. Mnie nawet nie drasnęli, choć kule gwizdały bardzo. Mój brat Zbyszek krzyczał na mnie: „Ty źle biegniesz! Natychmiast po wystrzale masz ruszać, a ty czekasz, i oni mają czas przeładować broń!”. Ale ja nie miałam do tego głowy i biegłam wtedy, kiedy pokonałam moment strachu. 13 września, pamiętam dokładnie, w ścianę szpitala uderzył granatnik. Zrobiło się ciemno, wszędzie pył, wydawało się, że wszystko leci. Ja bardzo mocno uderzyłam w piec kaflowy i... parę kroków zrobiłam w kierunku klatki schodowej. Może rzeczywiście chciałam uciekać w takim pierwszym odruchu strachu, ale zaraz wróciłam. To był odruch.

« 1 2 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wyraź swoją opinię

napisz do redakcji:

gosc@gosc.pl

podziel się

Reklama

Zapisane na później

Pobieranie listy