Wszystkich Świętych w Boliwii? Boże, daj przeżyć! Mszy św. tyle, co w niedzielę w katedrze, ale na cmentarzach w pełnym słońcu. 12-godzinny dzień pracy i przejechane samochodem prawie 100 km – relacjonuje z Boliwii ks. Jacek Dziadosz, misjonarz.
Przed uroczystością Wszystkich Świętych i wspomnieniem wszystkich zmarłych poprosiliśmy go, żeby opowiedział, jak wygląda listopadowe święto na drugiej półkuli.
Różni się nie tylko odległościami, które, jako jedyny ksiądz w parafii, musi pokonać, żeby dotrzeć do wiernych i porą roku, ale także stosunkiem Boliwijczyków do śmierci.
- Zadziwia mnie Boliwia swoją wiarą w życie po śmierci. Niektórzy mówią, że to przez strach. Że jeśli się zapomni o duszach, to mogą zacząć się one przypominać we właściwy sobie sposób. Na pewno nie jest to tak, jak w Polsce. Tęsknię za polskim klimatem tych świąt. Inności dodaje też pora roku. Tu jest teraz wiosna. Więc jak to wygląda tutaj?
Msze od 7 do 18, co dwie godziny. Kolejki, żeby zapisać intencje. To są długie listy zmarłych. Jakieś dwa pokolenia wstecz. Może i więcej. Małym preludium przed świętami był poniedziałek. Intencje czytaliśmy prawie dwadzieścia minut. Zresztą ten dzień traktuje się tutaj jako czas modlitwy za zmarłych przez cały rok. Punktami kluczowymi jest Dzień Zaduszny, a nie tak jak w Polsce uroczystość Wszystkich Świętych – pisze ks. Jacek.
W długich litaniach imion wspominanych zmarłych pojawiają też dwa słowa: „modestito" i „agelito”.
- To są dzieci utracone. Albo przez aborcje, albo w wyniku poronienia. Kobiety pracując ciężko w campo często nie donoszą swoich dzieci. Inna historia… niedawno walczyliśmy żeby czternastoletnia dziewczyna urodziła dziecko. Niekoniecznie była świadoma, że relacje z chłopakiem mogą grozić takimi skutkami. Niestety dla babci ważniejsza była opinia ludzi. Tego roku na listach zmarłych pojawi się jedno agelito więcej... – wyjaśnia misjonarz.
Obrzędy pogrzebowe w Boliwii różnią się od tych, w których uczestniczymy w Polsce. Najpierw trzeba zmarłego dobrze „wyposażyć” na tę ostatnią drogę.
- Zazwyczaj pogrzeby obywają się bez księdza. Wszystko załatwia się w rodzinie. W domu. Zmarły leży w trumnie i rodzina mu towarzyszy. W czasie posiłków zmarły towarzyszy gościom. O nim też się nie zapomina. Dostaje swoją porcję, do tego trochę liści koki. Musi być woda ze słomką, żeby z pragnienia nie umarł w drodze do nieba. Później procesja na cmentarz, czas płaczu i rzucania się na trumnę, czas żałoby. Jakkolwiek jest inaczej, to można zauważyć niesamowitą relację żywych ze zmarłym. W Polsce pogrzeby stały się takie septyczne, nieludzkie. Kolejny produkt z półki firm pogrzebowych – relacjonuje ks. Jacek.
- Są też inne historie. Kiedyś trafiłem do domu, gdzie zmarłe dziecko leżało na półce obok grającego telewizora. Na czas modlitw zeszli się wszyscy domownicy odrywając się od codziennych prac. Po wszystkim wrócili do prania, szykowania posiłku, oglądania telewizji, naprawy auta. Może trochę szokujące. A może wynika z okoliczności przyrody. Śmierć jest czymś tak normalnym jak narodziny. Ziemia czasem da owoce, a czasem nie obrodzi. Czasem spadnie deszcz, a niekiedy trzeba poczekać. Mam wrażenie, że w tych ludziach gór jest jeszcze głęboka relacja z naturą, którą po cichu zabija współczesna cywilizacja.
- Kiedy piszę te słowa, dochodzi siódma rano. Już od szóstej ktoś dzwoni, puka do drzwi. Idąc do pracy w polu ludzie przychodzą po wodę święconą, albo zapisać nazwiska zmarłych. Przed chwilą był Don Gregorio. Kilka miesięcy temu zmarł jego syn. Przyniósł ciasteczka, trochę wina i gorące kakao. Taki zwyczaj na Wszystkich Świętych. Smacznego Ismael. Spoczywaj w pokoju – kończy swoją korespondencję misjonarz.