"Kocham" nasze codzienne

O tym, po co Pan Bóg uśpił Adama, jak trudne jest zbieranie fiołków i ile razy dziennie mówić "kocham" przed walentynkami rozmawiamy z Alicją Marciniak, od 24 lat szczęśliwą żoną, mamą piątki dzieci i doradcą życia rodzinnego.

Karolina Pawłowska: Mówicie sobie jeszcze z mężem: „Kocham cię”?

Alicja Marciniak: Nie wyobrażam sobie bez tego życia! Właściwie każdy poranek zaczynamy i każdy wieczór kończymy od wyznania miłości. U nas jest tak, że to mąż częściej mówi: „Kocham cię”. Ja jestem trochę zabiegana, chaotyczna, robię sto rzeczy naraz i czasami łapię się na tym, że mąż stoi w progu przed wyjściem do pracy i czeka, aż podbiegnę do niego, żeby powiedzieć „kocham”, zarzucić mu ręce na szyję i najlepiej jeszcze z jedną nóżka w górze jak na filmach (śmiech).

Chociaż po blisko ćwierć wieku razem, przy opiece nad piątką dzieci, codziennej gonitwie i problemach to nie zawsze bywa łatwe…

Oczywiście, że tak. Przecież bywają dni, że się sprzeczamy, a nawet kłócimy. Ale staramy się zgodnie z tym, co mówi Pismo Święte, pogodzić się przed zachodem słońca, bo nie wiemy przecież, co przyniesie noc. Może ze trzy, cztery razy nam się to nie udało i nie było to dobre dla naszego małżeństwa. Nie zapominamy o: „Kocham cię” czy „Będę tęsknić” przed podróżą. Czasem zostawiam liścik, który każę przeczytać, gdy już wyjadę. Tych gestów, bez których trudno byłoby przetrwać małżeństwu, jest mnóstwo. Bez nich trudno wychodzić zwycięsko z kryzysów, które nie omijają i nas.  

Nie wystarczy się raz zakochać…

Jeśli na serio traktuje się sakrament małżeństwa, to zakochać się w mężu czy żonie można kilka razy. Nawet jeśli było trudno wytrzymać momentami ze sobą, są takie chwile, kiedy myśli się: „Przecież ja cię kocham nawet bardziej niż te 24 lata temu”. Na jednych rekolekcjach usłyszeliśmy: „W miłości bądź taki, żeby cię łatwo było kochać”. W Domowym Kościele, do którego należymy z mężem, mamy zobowiązania do wypełnienia. Jednym z nich jest wprowadzenie takiej zasady, która pozwoli mi zmienić coś w moim postępowaniu na lepsze. Bywa, że są to te przysłowiowe drobiazgi: wyciskanie pasty do zębów do końca, dokręcanie słoika przed wsadzeniem go do lodówki. Tę regułę podejmuje się z miłości do małżonka, żeby jemu lepiej było ze mną żyć.

Narzeczonym, którym pomagacie przygotować się do małżeństwa, pewnie o tym „kocham cię” przypominać nie trzeba? Są zakochani i wydaje im się, że ten stan trwać będzie wiecznie?

Kiedy pytamy, co to jest miłość, najczęściej pada odpowiedź: uczucie. Ale gniew to też uczucie. I mija. A miłość, jak czytamy w Liście do Koryntian, ma być wieczna. I jest czymś innym niż przyjemność. To uświadamiamy narzeczonym i sobie, każdego dnia. Druga sprawa, że nie wszyscy narzeczeni, którzy do nas przychodzą, są... zakochani. Żyją ze sobą kilka lat, mają już dziecko, a ślub jest im potrzebny, żeby... wziąć kredyt na mieszkanie. My im mówimy, że miłość to szukanie dobra dla drugiej osoby. I wtedy bywa, że się buntują: „Jak to? On nie jest dobry dla mnie, a ja mam jeszcze szukać dla niego dobra?”. Czytałam kiedyś taką piękną myśl o scenie stworzenia człowieka. Adam, zanim Pan Bóg wyjął mu żebro, był chłopakiem. Kiedy się obudził był już mężem. Pan Bóg zesłał na niego sen, żeby uśpić w nim egoizm.

A co z małżonkami z wieloletnim stażem?

Przeprowadzono badania, ile razy dziennie żona musi usłyszeć: „Kocham cię”, żeby być szczęśliwa. Poniżej siedmiu razy dziennie to jest śmierć małżeństwa (śmiech).

A mężczyzna?

Św. Paweł genialnie opisuje, czego potrzebują kobiety, a czego mężczyźni, pisząc: „Żony, bądźcie poddane mężom, a mężowie, miłujcie swoje żony”. Kiedy byłam narzeczoną, strasznie się buntowałam na to. Jak to „poddana”?! Przecież nie jestem gorsza, głupsza, mniej zaradna! Później do mnie dotarło. Kobieta pragnie najbardziej na świecie miłości i słyszenia tego: „Kocham cię”. A mężczyzna najbardziej na świecie potrzebuje podziwu w oczach swojej żony.

Pan Bóg pomaga w miłości?

Rysujemy narzeczonym trójkąt, którego wierzchołkiem jest Bóg, a oni są u podstawy. Jeśli tylko jedno z nich dąży do Boga i jest coraz bliżej Niego, to równocześnie dystans między małżonkiem się zwiększa. Ale jeśli razem wędrują ku górze, to i do siebie jest im bliżej. Kiedy poznaliśmy się, mąż był niewierzący. Chciał, żebyśmy wzięli ślub jednostronny. Powiedziałam mu wtedy: „Ja cię tak kocham, że nie mogę cię unieszczęśliwić”. Zawsze bym go ciągnęła do kościoła, zawsze prosiła, żeby dawał świadectwo dzieciom. Byłby nieszczęśliwy. Więc na pierwsze: „Wyjdziesz za mnie?” odpowiedziałam: „Nie”. I co? Modliliśmy się o wiarę dla niego. Myślę, że to też było nasze „kocham cię”.

Świętujecie Walentynki?

Nie. Ale pamiętamy o sobie w innych, niekoniecznie okolicznościowych, sytuacjach. Na przykład właśnie wróciłam z ferii z dziećmi ze szkoły i mąż czekał na mnie na dworcu z kwiatami. Mniejszy bukiet dostała też córka. To takie codzienne „kocham cię”, mały gest. Są i takie od święta: uwielbiam słodycze, więc w dniu moich imienin mąż rano na każdym schodku prowadzącym na piętro położył... batonik. Niby drobiazg, a jednak ważny, bo kosztował trochę wysiłku. Nie pamiętam, kto to pisał: „Jeśli chcesz powiedzieć dziewczynie, że ją kochasz, idź na łąkę i zrób bukiet z fiołków”. Kto nigdy nie próbował zbierać fiołków, ten nie wie, jakie to trudne. Ale takie gesty pamięta się całe życie. Można wysłać uśmiechniętą buźkę, zadzwonić w ciągu dnia, ale także wspólna modlitwa za siebie nawzajem to jest powiedzenie: „Kocham cię”.


My zachęcamy Was, żebyście powiedzieli swoje "kocham" za naszym pośrednictwem. Dodatkową zachętą są nagrody, które można wygrać. Nasz konkurs "Kocham. Jak to trudno powiedzieć!" TUTAJ.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..