Współwięźniowie nazywali go „obozowym aniołem”. Świadectwo wiary młodego Włocha porusza nawet po ponad 70 latach. Teraz okoliczności śmierci Renata Sclarandiego w hitlerowskim obozie na Pomorzu zbada Instytut Pamięci Narodowej.
Młody podoficer nie po raz pierwszy pokonywał drogę do lazaretu. Był tu częstym gościem. Wszyscy znali pomocnika obozowego kapelana. Tym razem niósł chorym współwięźniom Pana Jezusa. Owinięty płaszczem śmiało szedł w kierunku wartownika. Miał stałą przepustkę wystawioną w dwóch językach: niemieckim i włoskim. Umożliwiała swobodne poruszanie się po stalagu. Jednak nie 22 kwietnia 1944 roku. Co nie spodobało się strażnikowi, który stanął na drodze Renata? Nie spojrzał nawet na podaną mu kartkę, podarł ją na cztery części. Krzycząc na mężczyznę, nakazał zawrócić. Renato, choć zaskoczony, posłusznie skierował się do baraków. Wtedy strażnik sięgnął po broń i wymierzył do jeńca. Trafiony w plecy Sclarandi padł na ziemię. „W przeddzień jego śmierci odbyliśmy rozmowę, która była najważniejsza ze wszystkich. Tej nocy spotkanie trwało ponad godzinę. Mówił o sobie, o swoich planach, mamie, tacie, bracie. I skończył tę rozmowę stwierdzeniem, które nigdy nie wymaże się z mojej głowy: »Don Mario, nie wiem, czy będę mógł wrócić do domu. Ale gdybym miał umrzeć w więzieniu, zapewniam cię, że nie mam żalu do Niemców, przebaczam im«. Czy przewidział, co stanie się następnego dnia?” – tak wspominał później ks. Mario Besnate SDB, kapelan obozowy.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.