Trina Papisten za sprawą władz miejskich stała się najpopularniejszą słupszczanką. Emocje, które towarzyszyły nadaniu jej imienia miejskiemu rondu, rozpaliły się równie mocno jak stos, na którym spłonęła.
Głównymi sprawcami zamieszania są słupskie władze, które ogłosiły „rehabilitację” czarownicy i odtrąbiły sukces w walce z nietolerancją, kreując nieszczęsną słupszczankę na ofiarę… Kościoła rzymskokatolickiego.
Zioła i rude włosy
Internet szybko i bezlitośnie wyłapał wpadkę słupskiego magistratu, nie pozostawiając suchej nitki ani na prezydencie Robercie Biedroniu, ani na jego urzędnikach. Bo w słupskiej czarownicy prędzej dopatrzeć się można męczennicy za wiarę niż ofiary „krwawej inkwizycji”. Naprawdę nazywała się Katarzyna (Kathrin) Zimmermann. W historii jednak zapisała się pod pogardliwym przydomkiem Papisten, czyli papistka (dziś powiedzianoby „katolka”). Wyznanie katolickie zdaje się też potwierdzać kaszubskie nazwisko, jakie nosiła po pierwszym mężu, Martinie Nipkow, z którym do Słupska przybyła z Westfalii.
Zimmermann to nazwisko drugiego męża, słupskiego rzeźnika, z którym prowadzili sprawnie interesy, co nie uszło uwagi konkurencji. Na dokładkę Katarzyna była obca, także pod względem wyznawanej religii wśród protestanckiej większości miasta. Jej katolicka wiara musiała na tyle mocno kłuć w oczy sąsiadów, że pogardliwy przydomek zastąpił nazwisko. W nawiązywaniu dobrosąsiedzkich relacji nie pomagało zajmowanie się zielarstwem, rude włosy i niewyparzony język Kaśki Katolki. Nic dziwnego, że do magistratu zgłosił się w końcu aptekarz Zienecker z wielostronicowym pismem oskarżającym ją o czary. Jako potwierdzenie swych wywodów aptekarz podał, że dwie uprzednio spalone czarownice ze wsi Łosino podczas tortur nazywały Katarzynę czarownicą. Proces był nieunikniony.
Słupskie czarownice
Do procesów o czary dochodziło już w XIV wieku. Prawdziwą psychozę polowań na czarownice rozpętały jednak reformacja i kontrreformacja. Choć i dla dziejów Kościoła katolickiego to mało chlubna karta, to jednak protestanci chętniej podpalali stosy. O ile w krajach, w których działała inkwizycja, „polowania na czarownice” regulowane były normami prawnymi i weryfikowane przez władze zwierzchnie, o tyle w innych krajach procesy o czary leżały w gestii lokalnych trybunałów. Miały więc na nie wpływ nierzadko interesy i animozje, a stosy stały się sposobem załatwiania prywatnych porachunków. W przypadku Starej Rzeszy przyjmuje się, że na skutek wyroków skazujących w procesach o czary zginęło 25 tys. osób, to jest niemal połowa czarownic straconych w Europie, których liczbę szacuje się na 60 tysięcy. Na Pomorzu procesy o czary wybuchły w połowie XVI wieku. Pierwszą wzmiankę na ten temat zamieścił w „Stralsunder Chronik” Johann Berckmann, który wspomina o skazaniu za czary w 1548 r. Elisabeth Bukes. W 1620 r. głośny proces odbył się w Szczecinie. Oskarżono wtedy o czary i spalono na stosie Sydonię von Borck, niedoszłą wybrankę księcia pomorskiego Ernesta Ludwika z rodu Gryfitów. Urażona szlachcianka miała zemścić się, rzucając klątwę i przepowiadając, że cały ten ród wyginie w ciągu pół wieku. Ciekawe, że właśnie ostatnia przedstawicielka tej rodziny, księżna Anna Gryfitka, która wyszła za francuskiego księcia Ernesta de Croy, a po jego śmierci osiadła na zamku w Słupsku, przyczyniła się do pierwszego z licznych w mieście procesów o czary. Bo Trina Papisten nie była ani pierwszą, ani ostatnią słupską czarownicą. W 1651 r. wiekowa już księżna oskarżyła 2 dwórki o podanie jej zatrutego za pomocą czarów napoju. Podejrzane trafiły do baszty, przeszły serie tortur, a następnie zostały spalone na stosie. Tak zaczęła się ponura historia przestarzałej już wówczas budowli obronnej, do której trafiła i nieszczęsna Katarzyna. Po niej w 1706 r. oskarżono o czary 2 słupszczanki: młodą i starą Karlsche. Rok później skazano na dwudniowe biczowanie młodą czarownicę, która nie przeżyła egzekucji w podziemiach ratusza. Ostatnim oficjalnym słupskim procesem o czary była sprawa z 1714 r. służącej z Rowów Anny Kosbad, oskarżonej o rzucenie uroków na zakochanego w niej żołnierza. Łącznie w mieście stracono za czary 18 osób!
Galgenberg
Z Katarzyny czarownicę zrobił Juristische Fakultät der Universität Rostock, wydział prawa jednej z najstarszych niemieckich uczelni, do którego trafił skrupulatnie przygotowany akt oskarżenia. Zawierał 68 paragrafów. „Zarzucono Katarzynie między innymi, że w Gaju św. Jacka, przed Bramą Młyńską, zapisała duszę diabłu, który uprawiał z nią lubieżne praktyki i naznaczył ją jako swoją konkubinę brązową plamą na siedzeniu” – relacjonuje dr Urszula Mączka w opracowaniu „Słowiańskie dziedzictwo w pomorskich przekazach”. Pismem z 27 lipca 1701 r. rostocki Wydział Prawa wydał zgodę na zastosowanie tortur. Sprawozdania magistratu mówiły o zakuciu w dyby i łamaniu śrubami rąk i nóg. Torturowana kobieta nie przyznawała się do winy, ostatecznie okaleczona odpowiedziała twierdząco na 25 pytań zadanych przez sąd. Odwołała zeznania przed duchownym, który odwiedził ją w więzieniu. Kolejna seria tortur z rozżarzonym żelazem i drzazgami wbijanymi pod paznokcie zaowocowała jednak „wyznaniem” o odwiedzinach duchów w postaci czarnego psa i kozła. 30 sierpnia ogłoszono wyrok: stos. – Z pewnością nie została spalona przy baszcie, w obrębie murów miejskich. Dlaczego? Z bardzo prostej przyczyny: to groziło pożarem – Tomasz Urbaniak, kustosz prywatnego Muzeum Miasta Słupska, obala jeden z mitów związanych z historią Triny. Do wymierzania takich kar służyło specjalne miejsce kaźni. – Od średniowiecza w mieście przez długi czas znajdowała się szubienica dla wykonywania wyroków śmierci orzeczonych przez tutejszy Wysoki Sąd Karny. Galgenberg znajdowało się pomiędzy Stolpmünder Chaussee i rzeką Stolpe, czyli tzw. straconka znajdowała się na terenie późniejszej cegielni, po wschodniej stronie ul. Bałtyckiej. Uśmiercono tu w I połowie XVII w. 34 osoby, z czego 18 za czary. Nawet przed wojną nadrzeczną łąkę w tamtym rejonie zwało się „szubieniczną” – opowiada.
Ostatnia na Pomorzu
Choć Trina stała się najsłynniejszą pomorską czarownicą, zdecydowanie nie była ostatnia. – Jeszcze ponad wiek później, tutaj na północy dzisiejszej Polski, została spalona inna kobieta – przytakuje Tomasz Urbaniak. Mowa o egzekucji matki czworga dzieci Barbary Zdunk na podstawie wyroku sądu pruskiego w Reszlu na Warmii z 1811 roku. Mimo że akta tej sprawy trafiły do ministra sprawiedliwości w Berlinie, wyrok utrzymano w mocy. Ostatnie stracenie czarownicy na Pomorzu odbyło się w 1836 r. w Chałupach na Helu i było efektem sąsiedzkiego samosądu. Kłótliwą wdowę Katarzynę Ceynowinę o rzucenie czarów na rybaka Jana Kąkola oskarżył miejscowy uzdrowiciel Stanisław Kamiński. Historię tę opisał Stefan Żeromski. „Podług wyobrażenia Kaszubów wiedźmy można poznać po tym, że wrzucone w wodę, wypływają na powierzchnię. Tak też się stało i ze wspomnianą kobietą. Wsadzili ją przez gwałt do łódki, wypłynęli na pełne morze i wyrzucili, a ponieważ nie poszła ona nagle na dno, więc ją jako niewątpliwą wiedźmę dobili zaraz na miejscu uderzeniami wioseł” – tak zaś opisał samowolną egzekucję rosyjski folklorysta Aleksander Hilferding w pracy „Ostatki Słowian na południowym brzegu Bałtyckiego Morza”. Jednak w latach 30. XIX wieku obowiązywało już inne prawo. Władze pruskie surowo ukarały sprawców samosądu. Główny prowokator został skazany na dożywocie.
„Patronka” czarownic
Niemieckie dokumenty z rozprawy Katarzyny Zimmermann przeleżały w Słupsku aż do czasów powojennych. Dziś znajdują się w archiwum w Berlinie. Historię przywołała i rozpropagowała Maria Zaborowska, wówczas dyrektorka słupskiego muzeum, która napisała powiastkę „O wieży czarownic nad rzeką Słupią i sądzie odbytym przed 257 laty nad tzw. czarownicą”. Jak zauważa Tomasz Urbaniak, przyczyniła się też do ugruntowania się legendy o słupskiej czarownicy. Dla dzisiejszych mieszkańców miasta, którzy sami postanowili w internetowym głosowaniu o uhonorowaniu Triny, jej historia to bardziej bajka niż fakt. Nie sprawia to jednak, że niedoinformowanie słupskiego magistratu w sprawie Kaśki Katolki wydaje się zabawniejsze. Tym samym urzędnicy wykazali się mniej więcej taką samą „wiedzą”, jak trashrockowy zespół Ikarion śpiewający w jednej z piosenek: „Trino Papisten, inkwizycji wydano cię”. Katarzynę zagospodarowały też na swój sposób w Słupsku środowiska feministyczne i ezoteryczne. Stała się nawet „patronką” walczącego o prawa kobiet stowarzyszenia. W rocznicę jej stracenia odbywa się też w mieście tzw. Pomorski Zlot Czarownic. Jak zauważa ks. Lucjan Huszczonek, proboszcz słupskiej parafii pw. św. Maksymiliana Kolbego, oprócz zagrożeń duchowych, które niesie ze sobą „zabawa” w czary, wybór Katarzyny Zimmermann na „patronkę” takich przedsięwzięć to nieporozumienie. – Katoliczka, która spłonęła niesłusznie oskarżona o czary, to raczej nie najszczęśliwszy wybór i w dodatku nadal krzywdzący dla tej kobiety – przyznaje. W inicjatywie magistratu widzi jednak dobre strony, nawet jeśli przesłanki były cokolwiek odmienne od zamierzonego celu. – Pan Bóg ma swoje drogi. Ta inicjatywa przysłuży się przywróceniu dobrego imienia Trinie, bo przy okazji zaczęto o niej mówić prawdę – zauważa. – Była ofiarą nienawiści, zmowy i zawiści. Dzięki tej całej historii myślę o tej kobiecie, o jej samotności, krzywdzie, krwi niesprawiedliwie przelanej, która krzyczy przez wieki. Szkoda, że po 300 latach znów próbuje się ją wykluczyć – stygmatyzując i nadając miano a to czarownicy, a to ofiary Kościoła. Jej imię okryło się infamią na wieki, warto zadbać o to, by przywrócić jej godność. Jeśli rondo miało przywrócić jej imię, to niech to będzie dobre imię, zgodne z prawdą historyczną – dodaje.