Jednym przywieźli znad Bałtyku zabawki, innym – nowe, wyraźniejsze spojrzenie na świat. Wśród wolontariuszy, którzy pojechali do Kenii, byli także nasi diecezjanie.
Stolik, krzesełko i… franciszkanin z tablicą - właściwie tyle wystarczy, by stworzyć gabinet okulistyczny. Przy kolejnym stanowisku rozstawiło się przenośne laboratorium. Choć warunki mocno polowe, pomoc jak najbardziej profesjonalna. I długa kolejka chętnych do skorzystania z badania specjalisty. Niektórzy z nich do gabinetu pod drzewem parasolowym szli wiele kilometrów.
- Każdego dnia udawało się przebadać po kilkaset osób - cieszy się ks. Marcin Lipnicki. Choć wikariusz sianowskiej parafii, miał głównie za zadanie sprawować duchową opiekę nad ekipą misyjną, razem z innymi wolontariuszami przeprowadzał wywiady i wstępne badania, które usprawniały pracę specjalistów: okulistki, optometrysty, pielęgniarki i fizjoterapeuty.
- Niektórzy z badanych nie znali dokładnej daty swoich urodzin, inni nie mieli dokumentów, z jeszcze innymi bardzo trudno było się porozumieć. Wypisanie karty zabierało nawet kilkanaście cennych minut. Potem było wstępne badanie odsiewające tych, którzy nie potrzebowali pomocy okulistycznej. Dzięki temu udawało nam się usprawnić pracę - opowiada ks. Marcin. Bywało, że służył i za tłumacza: kiedy nie można się było dogadać po angielsku, wystarczały proste zdania w suahili.
Sianowski duszpasterz dołączył do trzynastoosobowej ekipy ekspedycji medycznej Franciszkańskiego Ośrodka Misyjnego z Gdyni. Razem z nim pojechali także jego parafianie: Marzena Kolankowska - wykwalifikowana pielęgniarka i jej syn. Misja miała na celu przebadanie miejscowej ludności pod kątem wad wzroku, nadciśnienia tętniczego i poziomu cukru we krwi.
"Sto lat" od dzieci z Kenii
ks. Marcin Lipnicki
Oprócz trzech tysięcy par okularów z Polski, na drugi koniec świata poleciały także artykuły szkolne, piłki, skakanki i inne zabawki. To prezenty od mieszkańców naszej diecezji.
- Takie zbiórki prowadziła świdwińska podstawówka z katechetką Magdaleną Bąk na czele, Szkoła Podstawowa nr 3 w Słupsku z Joanną Schulz, która także wzięła udział w wyprawie, parafianie z Sianowa i z białogardzkiej parafii Mariackiej, którzy razem z ks. Witoldem Karczmarczykiem przekazali pieniądze i cały bagażnik różnych rzeczy - wylicza ks. Marcin. Wszystkie trafiły do dzieci z franciszkańskich palcówek, sprawiając maluchom mnóstwo radości.
Internat w Ruiri to ściany bez tynku i betonowa podłoga. Dormitorium ma kilkanaście piętrowych łóżek. Każde z nich jest równiutko zasłane kocem. Na łóżku metalowa skrzynka. To kuferek, w którym mieszczą się wszystkie osobiste rzeczy. Na zewnątrz budynku toalety i miski do mycia.
- Na nasze europejskie standardy to absolutne minimum, dla tych dzieci - luksus, którego nie miały w domach - wyjaśnia ks. Marcin.
Większość szkół w Kenii to placówki z internatem. Przede wszystkim dlatego, że wiele dzieci nie ma w rodzinnych domach warunków do nauki, nie ma światła, albo musiałaby pracować.
- Koszt dania dziecku takiej szansy to 300 zł miesięcznie. Dla nas niewiele, tam - niewyobrażalny majątek - tłumaczy i zachęca do podjęcia dzieła Adopcji na Odległość.
Fundusze to najlepszy sposób na pomaganie. W Kenii można kupić właściwie wszelkie potrzebne rzeczy. Transport z Polski jest kosztowny, czasochłonny i wszystko - także darowizny - podlega ocleniu.
Ze Świdwina, Słupska, Białogardu i Sianowa do Kenii poleciały zabawki i artykuły szkolne ks. Marcin Lipnicki
Jak mówi ks. Marcin, Afryka szybko weryfikuje motywacje. Oczyszcza intencje.
- Często wolontariusze, jadąc z misją, nastawiają się na wdzięczność. Pracują bezinteresownie, poświęcają swój czas i siły, nie oczekując nic więcej niż „dziękuję”. Tymczasem to słowo naprawdę padło z niewielu ust. Nie było wylewnych wyrazów wdzięczności. Ta wdzięczność jest gdzie indziej, tak, jak mówi Jezus: nie czekajcie nagrody tu na ziemi. Bardzo szybko człowiek uświadamia sobie, że to, co robi, robi tylko ze względu na Jezusa - mówi duszpasterz.
- I Pan Bóg nam błogosławił. Pojechaliśmy i wróciliśmy bezpiecznie. Doświadczaliśmy też „codziennych" cudów. Kiedy pod koniec dnia byliśmy przekonani, że w pudełku nie zostało już zbyt wiele okularów i nie uda się dobrać właściwych dla potrzebującej osoby, a odpowiednie szkła tam były. Albo wtedy, gdy młoda dziewczyna z poważną wadą wzroku po raz pierwszy zobaczyła wyraźnie świat. Jej radości, i naszej też, nie da się opisać - dodaje.