Krótki SMS poświęcony odejściom księży, potem dłuższa rozmowa i umówiliśmy się na spotkanie w Warszawie. Nie wyszło, nie zadzwonił, mnie uciekły jego terminy i się nie zobaczyliśmy. A potem przyszła informacja o jego śmierci.
Nie pamiętam, kiedy się poznaliśmy. To musiało być wiele lat temu, gdy ksiądz Wojtek wrócił z Rzymu. Wtedy zaprosił mnie na spotkanie do Koszalina, a wcześniej wymieniliśmy kilkadziesiąt maili poświęconych, a jakże, teologii.
Myślę, że nikt, kto znał księdza Wójtowicza, nie jest tym zaskoczony, bo on był teologiem całą gębą. Teologia była jego życiem, jego pasją. Dyskusje, argumenty, rozmowy poświęcone były Kościołowi, ale także jego doktrynie, jego myśleniu.
Kontakt później był urywany. Pisaliśmy do siebie, a czasem dzwoniliśmy, gdy zrezygnował z urzędu Benedykt XVI, a potem gdy Franciszek wprowadzał kolejne elementy swojej reformy. To były gorące rozmowy, pełne pasji i troski o Kościół i głoszenie Ewangelii. Czasem się spieraliśmy o model eklezjologiczny, bo ks. Wojciech krytycznie podchodził do eklezjologii prawosławnej (w teorii, z czym trudno się nie zgodzić, pięknej, a w praktyce trudnej niekiedy do zastosowania) albo o model kształcenia starszych kapłanów, ale zawsze były to rozmowy wzbogacające dla mnie i utwierdzające w przekonaniu, że mam do czynienia z księdzem wierzącym. Głęboko wierzącym.
Po raz ostatni spotkaliśmy się, tak na żywo, dwa, może trzy lata temu, na kolacji u przyjaciół ze wspólnoty z Koszalina. Rozmawialiśmy o Kościele i teologii. Umówiliśmy się na kolejne spotkanie, może na rekolekcje poświęcone Wenantemu Katarzyńcowi i pognaliśmy - każdy w swoją stronę.
Kolejnego spotkania nie było, były rozmowy, a potem informacja o jego śmierci. Niech dobry Bóg okryje go płaszczem swojego miłosierdzia, a Matka Boża, którą ukochał, przeprowadzi do królestwa niebieskiego.
Przeczytaj także: