- Tym, co naprawdę mnie niesie, jest modlitwa. Dlatego proszę was o ten gest serca, o mały uśmiech do Boga za misjonarza - mówi ks. Jacek Dziadosz, pracujący na płaskowyżu Altiplano.
Druga niedziela Wielkiego Postu obchodzona jest jako Dzień Modlitwy, Postu i Solidarności z Misjonarzami. O tym, jak wygląda misjonarska rzeczywistość w Boliwii w czasie pandemii, opowiadał w Słupsku przebywający na krótkim urlopie w rodzinnej diecezji ks. Dziadosz. Duszpasterz głosi Ewangelię Indianom mieszkającym na płaskowyżu Apltiplano od 2012 roku.
- Nie bardzo rozumiałem, co znaczy, kiedy Bóg obiecywał Abrahamowi, że jego potomstwo będzie liczne jak gwiazdy na niebie. Dopiero kiedy stanąłem na swojej pustyni i zobaczyłem tamtejsze rozświetlone niebo, zrozumiałem, że Bóg nie składa obietnic bez pokrycia. Jego słowo zawsze się spełnia. Jeśli będziesz z Nim żył, przeżyjesz najpiękniejszą przygodę swojego życia. Moją przygodą są misje - zapewniał wiernych w słupskim kościele św. Maksymiliana M. Kolbego.
Parafię ks. Jacka przecina 160-kilometrowy odcinek jedynej w okolicy asfaltowej drogi. Zjeżdżając z niej w campo na jedną lub drugą stronę, dojedzie się do nieco ponad 200 wiosek wchodzących w skład parafii. - A wtedy już liczy się godziny, nie kilometry. Do najdalej położonej wspólnoty jadę 6 godzin, żeby odprawić tam jedną Mszę, udzielić sakramentów - opowiada.
Pandemia na dachu świata
Na swoją boliwijską misję wrócił w październiku 2019 r., po trzyletniej przerwie spowodowanej koniecznością podratowania zdrowia. Powrót zbiegł się z przewrotem politycznym w kraju. - Mężczyźni przypomnieli sobie, że mają pochowaną pod łóżkami broń. Chwycili za nią, wyszli na ulice i zablokowali całe państwo. Trwało to do Bożego Narodzenia, aż zaczęło brakować podstawowych produktów żywnościowych. Doszło do takiego momentu, kiedy trudno było kupić chleb. Sytuacja była tym trudniejsza, że wielu moich parafian żyje z dnia na dzień. To znaczy, że to, co zarabiają w ciągu dnia, w ciągu tego dnia wydają. Nie mają nic ponadto - wyjaśnia boliwijską rzeczywistość.
Kiedy sytuacja polityczna się unormowała, normalne działania duszpasterskie zatrzymała pandemia. Boliwijski lockdown zezwalał na opuszczanie domów tylko w jeden, wyznaczony dzień tygodnia.
- Ale kiedy przychodził ktoś prosić o modlitwę nad umierającym czy zmarłym, starałem się dotrzeć do niego. Niekiedy się udawało, chociaż często zawracano mnie z drogi - wspomina dzisiaj z uśmiechem.
W ostatnich miesiącach umierających było więcej niż zazwyczaj. - Obudziło mnie pukanie o 4.00 nad ranem i kiedy otworzyłem okno, usłyszałem: "Padre, mój ojciec prosił, żebyś mu towarzyszył w ostatniej drodze". Ubrałem się i poszedłem na cmentarz. Kilka dni później znów ktoś zastukał nad ranem. Szybko się rozeszło, że padre gringo nie śpi po nocach. Niejedną z nich spędziłem z termosem na cmentarzu, do rana, do pierwszych kontroli, modląc się i towarzysząc w kolejnych pogrzebach - opowiada misjonarz.
Msza między straganami
Niezmiernie ciężka sytuacja uświadomiła mu jeszcze mocniej, jak jest potrzebny swoim ubogim parafianom.
Drzwi kościoła zawsze są otwarte. Czasami komuś udało się dotrzeć na Mszę, ale większość miała z tym kłopoty. - Któregoś dnia przyszedł mój sąsiad i mówi: "Padre, skoro my nie możemy przyjść do kościoła, może ty przyszedłbyś do nas?". Więc we wtorek, w którym przysługiwało mi wyjście na ulicę, zabrałem wszystko, co potrzeba, i zszedłem na rynek. Między straganami odprawiłem Mszę św. I - co było niezwykłe - wszyscy, którzy spieszyli się, żeby zrobić zakupy, zdążyć przed godziną policyjną, zatrzymali się na modlitwę. Potem każdy, kto chciał, otrzymał błogosławieństwo. A na koniec stało się coś, co mnie zawstydziło i stało się wielką lekcją miłości. Mieszkańcy Challapaty podzielili się ze mną swoim jedzeniem. Ktoś przyniósł pomarańcze, inny - kawałek mięsa, garść ryżu, kilogram ziemniaków. Nazbierało się tego tyle, że trzeba było wynająć trzy wózki do przewożenia mebli, żeby to wszystko dostarczyć na plebanię. Oniemiałem z wrażenia. A ludzie mówili: "Weź, padre, bo ty nie masz co jeść, a my nie chcemy, żebyś stąd wyjechał. Chcemy, żebyś był z nami, modlił się za nas".
Jak przyznaje, ten dzień stał się symbolicznym otwarciem parafialnego banku żywności. Dzisiaj zawsze w depozycie na plebanii na tych, którzy mają jeszcze mniej, czeka parę worków ziemniaków, ryżu, makaronu. - Dla mnie ten czas to czas zrozumienia, że trudny czas można przejść tylko we wspólnocie - mówi misjonarz.
Radio Challapata
Podobnie jak duszpasterzy z rodzinnej diecezji, także misjonarza covidowa rzeczywistość zmusza do kreatywności. Księdzu Jackowi marzy się parafialne radio, za którego pośrednictwem będzie transmitować modlitwę z kościoła.
- Tak, jak wy próbowaliśmy transmitować Msze św. w sieci, ale to nie było najlepsze rozwiązanie, bo nie wszyscy mają smartfony, a nawet jeśli mają, to niekoniecznie stać ich na internet. Wpadliśmy więc na pomysł, żeby wykorzystać lokalne radio. Ale okazało się, że w trakcie Mszy św. nadawane były też... ogłoszenia. Na przykład, że sąsiadka upiekła kurczaki i można je kupić przy kościele. Albo że jest świeży chleb. Dlatego wpadłem na szalony pomysł założenia własnego radia. Jestem właśnie na etapie uczenia się, co znaczy polaryzacja pionowa i pozioma - śmieje się.
II niedziela Wielkiego Postu zachęca do materialnego wsparcia dzieł podejmowanych przez misjonarzy. Choć ks. Jacek nie ukrywa, że potrzebuje materialnego wsparcia, by zrealizować swoje zamierzenia, podkreśla, że tym, czego najbardziej potrzebuje, jest modlitwa.
- Potrzeba rzeczy materialnych, by żyć lepiej. Ale Ewangelia to nie teoria, ale praktyka naszych serc. W całej historii mojego bycia na dachu świata tym, co mnie naprawdę niesie, jest świadomość, że modlą się za mnie konkretni ludzie - znajomi i nieznajomi. Proszę więc was o ten gest serca, o mały uśmiech do Boga - zaapelował ks. Dziadosz.