Znak stroju duchownego jest dzisiaj potrzebny może nawet bardziej niż kiedyś. Czy są sytuacje, w których ten znak jest niepotrzebny... bardziej niż kiedyś?
Takie pytanie zdałem sobie przy okazji tegorocznych obłóczyn w koszalińskim seminarium. 7 grudnia dwóch kleryków IV roku założyło strój duchowny po raz pierwszy.
Od tego dnia także i oni stawać będą nieraz przed dylematem: "Założyć, czy nie założyć?". Czasami rzeczywiście jest to dylemat, bo życie stawia nas w sytuacjach, które nie są w tym kontekście czarno-białe.
Nie ulega wątpliwości, że koloratka w krajobrazie społecznym jest bardzo potrzebna. W czasach kryzysu, również wizerunkowego, Kościoła instytucjonalnego bardziej niż kiedyś potrzeba tych, którzy swoją postawą ten wizerunek naprawią.
Z drugiej strony, czy nie ma takich obszarów, w których ten wizerunek jest tak mocno zniszczony, że koloratka staje się tam nie tyle świadectwem, co jednak barierą nie do przejścia? Kiedy mówię "obszar", mam też na myśli serce konkretnego człowieka, które jest tak zranione właśnie koloratką, że człowiek, który chce ten "obszar" ponownie "zdobyć", musi najpierw ją zdjąć, żeby w ogóle móc zacząć.
A może brak potrzeby koloratki można zrozumieć jeszcze inaczej? Niekoniecznie tak, że to ksiądz ma zdejmować koloratkę, tylko zamiast niego niektóre rzeczy, bardziej niż kiedyś, powinni po prostu robić w Kościele ludzie, którzy tej koloratki nigdy nie noszą? Są przecież tacy. Zwie się ich świeckimi.