Nowe skrzatuskie korony pobłogosławił papież. Po co tyle zachodu, żeby mogło do tego dojść?
Czy trzeba było jechać aż tak daleko, na tak krótko, aby mogło dojść do wykonania przez papieża tego, w gruncie rzeczy, szybkiego gestu?
Nieustannie porusza mnie fragment Dziejów Apostolskich, ukazujący scenę, w której ludzie zabiegają, aby padł na nich choć "cień przechodzącego Piotra", co niejednokrotnie skutkowało uzdrowieniem (Dz 5,15-16).
Dzisiaj też jest podobnie. Zobaczyć papieża na żywo, choćby przejeżdżającego w papamobile podczas audiencji generalnej, robi na człowieku większe wrażenie niż godzinne oglądanie go w telewizji nawet na zbliżeniach w jakości 4K.
Dlaczego tak jest? Bo bliskości, tej dosłownej, fizycznej, w żaden sposób nie da się zastąpić. Po prostu jej potrzebujemy, o czym przekonujemy się jeszcze bardziej w erze "zdalności", która w wielu sytuacjach świetnie się sprawdza, jednak ma granice, poza które nie jest wstanie wyjść - na szczęście.
Dlatego to, że skrzatuskie korony znalazły się na Placu św. Piotra, w obecności samego Piotra, który osobiście je pobłogosławił, ma znaczenie.
Przypomina, że Kościół jest prawdziwą wspólnotą, a nie społecznością online; że wciśnięcie "łapki w gorę" i "podanie ręki" to nie to samo; że odwiedziny, które wymagają przebycia drogi różnią się od tych z kafelkami na ekranie.
To są niby truizmy, ale czy nie jest tak, że czasami rezygnujemy z wybrania się w drogę, ponieważ łatwiej i szybciej spotkanie można zrealizować w inny sposób?
Po drugie, wizyta w Rzymie, to, że papież usłyszał o Skrzatuszu, że ta nazwa tam padła, przypomina nam także i to, że w tym, co robimy w naszym lokalnym Kościele, jesteśmy częścią większej całości.