"Ta noc do innych jest niepodobna" - tak często mówią o wielu godzinach zmagania z pogodą i własnym zmęczeniem uczestnicy słupskiej EDK. Znacznie więcej dzieje się w sercach, choć o tym trudniej się opowiada.
Najmłodszy uczestnik tego niezwykłego nabożeństwa miał lat 8, najstarszy - 75. Spędzili w drodze wiele godzin, mierząc się ze swoją słabością - fizyczną i duchową, włączając ją w przeżywanie Męki Pańskiej. O tym, że jest zapotrzebowanie na tę formę doświadczenia duchowego, świadczą pojawiające się każdego roku nowe trasy. Słupscy pątnicy mieli do wyboru siedem wariantów. Jedne biegły nad morskim brzegiem, inne prowadziły Doliną Słupi.
- Każda z nich stanowi ważne wyzwanie. To, że człowiek zamiast siedzieć w wygodnym miejscu rusza w ciemną noc, jest rzeczą wspaniałą i dającą oprócz zmęczenia i bólu, energię na wiele miesięcy - mówi Wiktor Janusz, jeden z motorów napędowych wydarzenia. Ciesząc się z coraz liczniejszego odzewu wśród uczestników, podkreśla też coraz większe zaangażowanie parafian i księży z mijanych kościołów, długo w nocy otwartych dla odprawiających swoje nabożeństwo pątników.
Najdłuższa słupska trasa liczyła
- Ten czas spędzony na trasie to możliwość wyłączenia się od dnia codziennego, od pędu życia. To czas tylko dla nas, spędzony w samotności i modlitwie, pozwala na przemyślenie wielu spraw. To też walka ze swoimi słabościami i bólem, czasem i strachem - wyjaśnia jeden z 280 pątników, którzy w tym roku wyszli ze słupskiego kościoła Najświętszego Serca Jezusowego.
Nie wszyscy dotarli do mety w Ustce. Niekiedy ból i zmęczenie okazały się silniejsze. Ale nawet ci, którzy muszą się poddać, nie mają poczucia straconej nocy.
- Ból nogi przyjaciółki zmusił nas do przerwania drogi. Przyjęliśmy to z pokorą i zrozumieniem. Najważniejsze, że osiągnęliśmy maksimum swoich możliwości, a tych 5 godzin sam na sam z Bogiem nikt nam nie zabierze - dzielą się swoimi przeżyciami pątniczki, które musiały zawrócić z drogi.
Beata i jej syn też nie dotarli do mety. Przed Machowinem zadzwonili po pomoc.
- Oboje walczyliśmy ze zmęczeniem i bólem. Wspólną też nieśliśmy intencję: o zrozumienie i miłość w rodzinie. Mimo, że przerwaliśmy drogę, jestem bardzo dumna z syna - dzieli się kobieta.
Dla jednych EDK to doświadczenie duchowe, głębokie przeżycie religijne, dla innych to wyzwanie fizyczne. Na Drodze Krzyżowej jest miejsce dla jednych i drugich.
- Jeśli nawet ktoś zamierza wziąć udział w EDK dla sportu - to zapraszam. Rewolucja możliwa jest w każdym. A efekty przychodzą niespodziewanie po czasie - przyznaje Wiktor, mając w pamięci wiele rozmów z uczestnikami. Wielu z nich to „stali bywalcy”. EDK jest żelaznym punktem ich kalendarza.
- Jak zwykle po
Małgorzata też szła po raz siódmy. - Ale to była wyjątkowa EDK, bo pierwszy raz szłam nie tylko z Panem, ale i z moim mężem - mówi, podkreślając jak ważna była dla ich związku ta małżeńska wspólna modlitwa.
Krzysztof wyruszył po raz pierwszy. Od lat zmaga się ze swoimi demonami: nałogami, depresją, nerwicą lękową.
- 5 godzin przed startem obudziły mnie lęki, odezwała się kontuzja kolana, wszystko mówiło „nie”. A ja walczyłem sam ze sobą i patrzyłem na obraz Jezusa. On zna moje intencje doskonale, choć nawet ja sam ich nie znam. Wiem tylko, że mam z czym iść na tę Drogę Krzyżową - opowiada czterdziestolatek.
W sobotę, po kilkunastu godzinach spędzonych w drodze, mówi: - Jedna myśl wyryła się w głowie „Kto chce mnie naśladować niech weźmie swój krzyż i pójdzie za Mną”. Kolejny raz w życiu przekonuję się, że z Jezusem mogę wszystko. Lęk nocy przełamany. Owoce EDK będę zbierał przez resztę mojego życia. Do zobaczenia za rok.