110. rocznicę urodzin śp. kard. nom. Ignacego Jeża uczcili koszalińscy parafianie.
Pamiętając o zasłużonym dla naszej diecezji jej pierwszym ordynariuszu, parafianie koszalińskiej katedry modlili się 31 lipca w jego intencji podczas Mszy św. oraz Anioła Pańskiego odmówionego potem na zewnątrz świątyni w miejscu, gdzie na jej murach, pod wieżą, zawieszona jest płyta upamiętniająca kard. nom. Ignacego Jeża. Tam złożyli kwiaty i zapalili znicz.
Modlitwa przy płycie upamiętniającej śp. kard. nom. Jeża
Proboszcz katedry ks. Henryk Romanik uważa, że takich dat nie należy zapominać. – Trzeba upamiętniać ludzi, rodzinę – mówi. – Myślę, że można to potraktować jak urodziny kogoś z rodziny. Ja to właśnie tak przeżywam, bo dla mnie osobiście bp Ignacy był kimś, kto przyjął mnie, najpierw na oazie jako nastolatka, potem do seminarium, odwiedzał nasze roczniki w Paradyżu, a potem święcił mnie na kapłana. Jest to dla mnie osoba bardzo bliska. Przy tym, cóż, lata lecą, a taki okrągły 110. jubileusz warto przypomnieć i to, że tu, w katedrze, jest miejsce pamięci o nim.
W kazaniu podczas Mszy św. ks. Romanik nawiązał do tych okoliczności, szerzej prezentując zebranym sylwetkę bp. Jeża, tego dnia, tj. we wspomnienie św. Ignacego z Loyoli, nie tylko jubilata, ale i solenizanta. – Warto to przywoływać, bo jego kapłaństwo i biskupstwo są szkołą życia – wprowadził kaznodzieja w życiorys zacnego duchownego.
Wśród ważnych wątków wartych upamiętnienia proboszcz katedralny wymienił umieranie jako proces, pragnienie i los, na czym piętno odcisnęły lata spędzone przez młodego ks. Ignacego w obozie koncentracyjnym w Dachau. – W tym umieraniu z chorób, ze zmęczenia, z wycieńczenia pracą, z beznadziei bp Ignacy opowiadał jak o czymś podobnym, jak zdarzyło się w Oświęcimiu, a czego doświadczył św. Maksymilian Kolbe – ocenił ks. Romanik.
W 1943 roku, w obozie Dachau pojawiły się tysiące jeńców sowieckich zwiezionych z frontu i skazane tu na śmierć z biedy i chorób, a szczególnie jednej choroby: epidemii tyfusu. Żołnierze masowo umierali. Kiedy w sowieckich blokach obozowych wymarli także ci z obsługi, komendant obozu stanął na placu obozowym, poddając próbie zebranych duchownych.
– Zadał im szydercze pytanie: „no to teraz, klechy, pokażcie, jak wierzycie, czy te wasze bajki cokolwiek są warte. Potrzebujemy 10 ochotników na służbę w barakach tyfuśników” – przywoływał biskupie dzieje ks. Romanik. Zgłosiło się kilkudziesięciu. Wśród dziesięciu wybranych był ksiądz Ignacy. – Poszedł tam służyć chorym, umierającym. Z tej dziesiątki niewielu przeżyło. Ignacy był wysportowany, silny i przetrwał tamtą próbę obozową z tyfusem, nawet nie zachorował. Przetrwał także sam obóz, doczekał wyzwolenia pod koniec kwietnia 1945 roku. A było tam trzy tysiące księży, z czego większość zmarła w obozie.
Tablica upamiętniająca kard. nom. Ignacego Jeża w kruchcie pod wieżą. Katarzyna Matejek /Foto GośćObozowa rzeczywistość wprowadziła pewną zmianę do modlitwy odmawianej wspólnie przez katolików w obozie. Podczas Różańca w „Zdrowaś Mario” opuszczano jedną literę – małe, ale wiele znaczące „i”. Proszono więc Matkę Bożą: „módl się za nami grzesznymi teraz w godzinę śmierci naszej”. – Trzeba mieć odwagę, by tak modlić się w gotowości śmierci. Tak modlą się ciężko chorzy, ludzie w hospicjum, ci którzy dożyli słusznego wieku – ocenił proboszcz kaznodzieja. – Bp Ignacy nie prosił o śmierć, dożył pięknych 93 lat. Po latach modlił się inaczej – by nie umrzeć w łóżku, a o zbliżającej się chwili mówił „przyjaciółka śmierć”. Nie żartował, taki był.