Nowy Numer 16/2024 Archiwum

Czasem śnią mi się kajaki

Był mistrzem i wicemistrzem Polski. Teraz Marek Sztabnicki walczy w najważniejszych zawodach. Stawką jest życie.

Kiedy miesiąc temu wychodził ze szpitala, pokonanie stu metrów do taksówki było wyczynem. Do dzisiaj nawet proste czynności wywołują ogromne zmęczenie.

- Myślałem, że jestem ze stali. Wszyscy w okolicy znają mnie jako silnego człowieka, który ze wszystkim daje sobie radę. Nawet do mnie samego nie dociera, że muszę prosić o pomoc. To trudne - przyznaje Marek Sztabnicki.

Czterdziestoośmiolatek to jeden z najbardziej utytułowanych kajakarzy, ze słynącego z tej dyscypliny Białego Boru. Był mistrzem Polski w kajakarstwie juniorów, wicemistrzem młodzieżówki, a także wicemistrzem kraju seniorów. Po sukcesach na torach regatowych zajął się trenowaniem swoich następców.

- Na olimpiadę nie pojechałem, bo klub nie miał przebicia finansowego, zresztą wszystko rozbijało się o pieniądze. Ale nie rozpamiętuję, nie oglądam się wstecz - mówi, patrząc na czarno-białe zdjęcie kajakowej czwórki, z którą zdobywał wicemistrzostwo kraju. Teraz znów ważne stały się pieniądze. Zawody, w których startuje, są kosztowne, a pan Marek nie ma nawet z czego żyć.

Diagnoza padła niespodziewanie, jesienią ubiegłego roku. - Słabłem, ale myślałem, że to po prostu już naturalna kolej rzeczy. Wyczułem guz pod pachą. Miałem nadzieję, że to mięśniak - opowiada.

Czasem śnią mi się kajaki   Kajakowa czwórka, z którą Marek Sztabnicki zdobywał wicemistrzostwo kraju. reprodukcja Karolina Pawłowska /Foto Gość Ośmiocentymetrowa narośl okazała się nowotworem złośliwym, chłoniakiem z komórek płaszcza C83. Dla byłego sportowca, człowieka prowadzącego aktywny tryb życia, to było jak koniec świata.

- Skłamałbym, gdybym powiedział, że od razu zacząłem walczyć. Najpierw był totalny dół. Ale była też rodzina i myśl: „Co dalej?” - wspomina.

Dalej były szpitale i konsultacje. Potem wyczerpująca chemioterapia, mająca na celu zniszczenie układu odpornościowego dla nowych, zdrowych komórek macierzystych krwiotwórczych i autoprzeszczep. W bloku w małej wsi pod Białym Borem trzeba było stworzyć odpowiednie warunki, w których pan Marek dochodzi do siebie po terapii. Nawet dywany i koce mogą być śmiertelnym zagrożeniem.

- Rachunków jest cały karton. Przejazd do lekarza do Koszalina to też wydatek, a przecież trzeba jeździć do kliniki do Gliwic, prawie 600 km. Na szczęście udało mi się znaleźć nocleg u sióstr zakonnych, bo pobyt w hotelu onkologicznym jest zupełnie poza moim zasięgiem. Są jeszcze leki i bieżące wydatki - wylicza pani Iwona.

Żeby opiekować się mężem musiała zrezygnować z pracy. Leczenie podtrzymujące potrwa przez najbliższe dwa lata. Na razie prowadzą intensywną korespondencję z Zakładem Ubezpieczeń Społecznych, który od grudnia ubiegłego roku ustala, czy panu Markowi wystarczy okresów składkowych do renty i liczą na pomoc rodziny.

Zbiórkę na rzecz pana Marka prowadzi Fundacja Alivia. Pomóc można wpłacając pieniądze na konto 24 2490 0005 0000 4600 5154 7831 z dopiskiem: darowizna na program skarbonka Marek Sztabnicki 110786.

- Dla mężczyzny jest to tym trudniejsze. Nawet upokarzające. Przecież zawsze dawałem sobie radę sam… - kręci głową pan Marek. Najbardziej marzy o tym, żeby znów być zdrowym. Ale czasami tęskni też za kajakami.

- Czasem tylko, przed snem, kiedy mózg szaleje, to wszystko się przypomina, znów jestem na starcie i nie mogę zasnąć. Chciałbym jeszcze popływać - dodaje.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy