Życie blisko natury. Skraj lasu. Na gałęziach kołyszą się złote bombki. Domu nie widać, trzeba dostać się na słabo wydeptaną ścieżkę. Zeszłej wiosny rósł tu zagajnik, tak gęsty, że trudno było wejść między dziczki. Dziś teren jest częściowo wykarczowany, częściowo, bo państwo Kostrowie chcą żyć w lesie.
Błażej pochodzi z gdyńskiego osiedla, do dziś z przykrością wspomina, jak daleko było z 6. piętra wieżowca na podwórko. – Mama pracowała, nie miała czasu, żeby ze mną wychodzić na plac zabaw. Mieszkaliśmy w ciasnocie, z babcią i rodziną wujka. W oczekiwaniu na nowe mieszkanie wyprowadziliśmy się na rok na wieś do prababci. Dla rodziców to był koszmar – mieszkanie w baraku, bez bieżącej wody, toalety. Dla mnie nie mogło być nic lepszego. Potem znów trafiliśmy do centrum miasta, do wejherowskiej kamienicy. W tej samej dzielnicy mieszkała Wiola – zaczyna opowieść Błażej. Po ślubie pracował w wojsku jako cywil, żona imała się różnych zajęć, ale dodatkowo prowadzili własną firmę: wspinanie się po skałkach, strzelanie, nurkowanie. Survival. – Początkowo było to hobby. W pewnym momencie postawiliśmy wszystko na jedną kartę: zwolniłem się z wojska, zaczęliśmy szukać gospodarstwa do remontu, by tam rozkręcić interes. Wszyscy pukali się w głowę: kto będzie ci płacił za to, żeby wziąć go do lasu, biegać z nim, kopać dziury i zjeżdżać na linach z drzew? – przytacza wątpliwości znajomych Błażej. – Pewnego letniego dnia zapakowaliśmy na jeepa bagaże, psa i dziecko, i wyruszyliśmy na Mazury. Już po 40 km zobaczyliśmy budynek, który nam się spodobał. Naszą wielką wakacyjną wycieczkę skończyliśmy na Kaszubach w Kamienicy Królewskiej. Tam zostaliśmy 6 lat – opowiada Wioletta. Firma survivalowa zaczęła przynosić zyski. Apetyty Kostrów rosły w miarę jedzenia. – Już nam nie starczało to, co mieliśmy. Chcieliśmy mieć więcej ziemi, większy dom, najlepiej z 35-metrowym salonem. A czemu nie 45-metrowym? – szliśmy dalej. I czemu nie z basenem? Aż zdaliśmy sobie sprawę, że nasze poczynania idą nie w tym kierunku, co trzeba. Czas ucieka, mamy tylko jedno 9-letnie dziecko, a myślimy głównie o tym, jak pomnażać pieniądze i wygodnie żyć. A gdzie ta wymarzona czwórka dzieci? – wspomina Wioletta. Czwórkę już mają: Wiktorię, Stasia, Helenkę i Zbysia. I jeszcze im pusto przy rodzinnym stole. „Błażej, ich jest mało” – spostrzegła pewnego razu Wioletta. Obecnie mieszkają niedaleko Żydowa, w tym roku wybudowali na skraju lasu drewniany dom. Powierzchnia parteru – salonu, sypialni, kuchni i przedpokoju – ma tyle, ile miał mieć planowany dawniej salon – 35 metrów. Piętro to pokoje dzieci i biuro łączone z garderobą. Mieszczą się doskonale. Wciąż są blisko siebie. – Chciałam kiedyś, by do pokoi wchodziło się z korytarza, żeby ani dzieci, ani ich koledzy nie plątały się po salonie. To kompletna bzdura. Niech się plączą, bo wtedy wciąż jest kontakt. Kiedy jeździmy do rodziny na święta, to rzeczywiście wygodnie jest w dużym domu. Ale po 2 godzinach wigilii domownicy się rozchodzą do swoich pokoi, zamykają za sobą drzwi. Kiedyś, gdy chaty były małe, czas spędzało się razem. A teraz… – mówi Wiola.
Na nartach do szkoły
Prąd mogliby pociągnąć ze wsi, ale płacenie wysokich rachunków za energię wolą mieć za sobą. – Postawiliśmy wiatrak, tego elektrownia nam nie wyłączy; myślimy też o agregacie prądotwórczym. Zmieniliśmy podejście do korzystania z prądu. Kiedyś telewizor grał cały czas, dziś wybieramy jeden dobry film i siadamy na seans razem, jak w kinie. Staś musi dzielić użytkowanie laptopa na odcinki, bo na zbyt długo nie starcza baterii. Super wyszło, przypadkowo nawet. Szanujemy też wodę, bo pitną przywozimy w baniakach – wyjaśnia Błażej. – Pralka automatyczna, zmywarka, kuchenka elektryczna, to wszystko wydawało się nam bardzo potrzebne do momentu, kiedy postanowiliśmy żyć bez tego. Zmywanie ręczne wcale nie zajmuje więcej czasu, a jest tańsze. Pranie można zrobić równie dobrze w pralce na korbkę, okazuje się, że efekt jest taki sam jak w automacie, a trwa mniej niż kwadrans. Trochę dawaliśmy z siebie zrobić niewolników techniki – przyznaje Wioletta. Jesienią czy zimą nie zawsze da się dojechać samochodem pod dom. Bywa, że trzeba zostawić go kilometr bliżej. Ale do szkoły dzieci nie mają dalej niż w Wejherowie. – Tu są te same 2 km, tyle że ścieżkami polnymi. Jak śnieg zasypie? Jest quad, są narty biegówki, naprawdę są jeszcze inne sposoby przemieszczania się niż samochód – mówi Wioletta. – Oczywiście brak udogodnień jest czasem trudny, bywa ciasno… – … ale wtedy można pójść do krowy – dodaje Błażej. – Poważnie. Zwierzęta bardzo mnie wyciszyły. One przywiązują opiekuna do miejsca, do rytmu, zmuszają, by się zadomowić, zatrzymać.
Kudłate świnie
Przygoda ze zwierzętami zaczęła się od kur. – Dawniej dla mnie zwierzę to był najwyżej kot lub pies. Aż tu Wiola mówi: „Błażej, ja bym chciała mieć kurę. Jedną chociaż”. No i kupiliśmy – mówi Błażej. Zupełnie się na tym nie znali. Ktoś im wcisnął 5 kur wyprzedawanych z fermy, z obciętymi dziobami, nawet się nie połapali. Ale okazało się, że po paru tygodniach dobrego traktowania kury zaczęły znosić jajka. Potem przyszedł czas na kozę. – Staś miał od niemowlęcia atopowe zapalenie skóry. Dermatolodzy leczyli go wyłącznie sterydami i lekami uspokajającymi, żeby się nie drapał. No więc Staś, zamiast biegać jak zdrowy dzieciak, całymi dniami snuł się osowiały – kręci głową Błażej. Teraz mają 3 kozy i jednego capa, mleko okazało się pyszne i smakuje całej rodzinie, a Staś ma zdrową skórę, nawet gdy podjada czekoladę i pije barwione napoje. Tak zaczęła się miłość Błażeja do zwierząt. – Teraz już nie można sobie z tym poradzić – śmieje się Wioletta. – Raz wrócił do domu z krową, drugi z małym kudłatym knurem, a teraz marzą mu się bawoły błotne, w sam raz do naszego stawu, w którym jest wody po kostki. No, tu dyskutujemy – zastrzega się gospodyni. – Interesują nas przede wszystkim rasy pierwotne. Mocne, które nie wymagają ciepłych pomieszczeń, np. odporne na mróz świnie – śnieg na nie pada, a one sobie w nim śpią. Wszystko to, co komuna wybiła, rasy, które nie dojrzewają błyskawicznie, na mięso których trzeba dłużej poczekać. Wiele takich tysiącletnich ras rejestrowanych jest w Szkocji, świnię mamy z Węgier. O bawołach błotnych myślałem, że to egzotyka, a kiedy zacząłem czytać, okazało się, że trafiły do Polski jeszcze za Łokietka. Dopiero zaborcy je wytępili. Hodują zwierzęta nie tylko na mięso, mleko czy jajka, ale także z myślą o zielonych szkołach, które zapraszają do swojego leśnego ostępu. – Intensywny tryb życia wymusza na ludziach rezygnację z życia blisko przyrody. Już nawet kota i psa nie mają w domu, co najwyżej wirtualnego komputerowego zwierzaka, którego dziecko dostaje pod choinkę – mówi Wioletta.
Skok z muru
Mają ofertę nie tylko dla zielonych szkół. Zarabiają także na organizowaniu obozów survivalowych dla firm. To dobry dochód. – Bywali klienci budzący wątpliwości. W trakcie obozu orientowaliśmy się, że równolegle z naszym szkoleniem wbijają pracownikom do głowy, że czynienie ze swego ciała narzędzia do zrobienia kariery nie jest niczym złym, że porzucenie męża i poszukanie nowego partnera zaowocuje rozwojem osobistym. Kropkę nad i postawiła propozycja, by pewien szef został „ukrzyżowany” i przemówił z krzyża do pracowników. Włos jeżył się na głowie. Zobaczyliśmy na własne oczy, że są ludzie, którzy mają rzeczywiste bożki: pieniądze. Ale ci płacili nam akurat najwięcej, można było żyć za to przez parę miesięcy. Pokusa była wielka: zamknąć oczy i nie widzieć tego, co niewygodne – mówi Błażej. – W końcu powiedziałam: „Błażeju, rezygnujemy z tej współpracy, bo to jest po prostu złe” – puentuje Wioletta. I rezygnowali. Potem i tak przychodziło inne zlecenie w zastępstwie utraconego.
Maryjka bez nosa
– Pan Bóg u nas? Uuu, dużo zrobił – mówią zgodnie. – Całość. Błażej pochodzi z rodziny praktykującej, ale we wczesnej młodości dopadła go nie tyle niewiara, co lenistwo. Msze niedzielne należały do rzadkości. W małżeństwie z czasem coś się zmieniło, nawet w wyglądzie domu. Zaczęli zdejmować ze ścian zdjęcia w antyramach z survivalowych imprez i wieszać fotografie rodziny, religijne obrazki. O ten z Aniołem Stróżem trwa spór, bo każdy go chce mieć nad łóżkiem. Wspominają siostrę Błażeja, która znalazła w lumpeksie figurkę Maryi bez nosa i uszu. Nie mogła patrzeć, jak ludzie przerzucali nią w tę i we w tę. Kupiła, postawiła w sypialni. Do domu państwa Kostrów Maryja również znalazła drogę. – Parę lat temu zaczęłam odmawiać Różaniec – mówi Wioletta. – Nie wiem, skąd mi się to wzięło. Na początku wydawało mi się to czasochłonne; co ja sobie wymyśliłam, tyle zajęć wokół, a ja… Ale z czasem stało się naturalne, często modlimy się razem. Błażej początkowo musiał się przełamać… – Dzieci trafiły wiosną na 3 tygodnie do szpitala, to obiecałem to Matce Bożej – robi minę pokonanego gospodarz. – Mam jeszcze jedno marzenie – mówi Wioletta. – Żeby mąż czytał na głos Pismo Święte w niedzielę. – Spokojnie – zastrzega się Błażej, dodając, że czyta Ewangelię po cichu co rano. – Na to niedzielne czytanie już nadchodzi czas. Bo Pan Bóg u Kostrów robi całość.