„Onkocelebryta”, jak sam o sobie mówi, ks. Jan Kaczkowski, opowiadał mieszkańcom Piły o swojej chorobie i pracy w hospicjum.
Wtorkowe spotkanie rozpoczęło się od… przerwania sesji Rady Miasta. Okazało się, że pilscy włodarze nie zwolnili na czas sali miejskiej osobom, które przyszły na spotkanie z ks. Kaczkowskim.
- Człowiek planuje, ale Pan Bóg realizuje. Niektóre punkty obrad Rady Miasta musieliśmy przenieść na kolejne posiedzenie, bo liczba osób przerosła przewidywania organizatorów - mówił na wstępie Piotr Głowski, prezydent Piły.
Dodał również, że Piła jest na etapie budowania swojego hospicjum i potrzebuje dobrych doświadczeń.
- Proszę zobaczyć jak ruch hospicyjny jest silny, skoro specjalnie przerywano obrady najważniejszego ciała w mieście - zauważył z dozą humoru ks. Jan Kaczkowski.
Ksiądz Jan we wstępie opowiedział o tym, jak w jego życiu „na pełnej petardzie” nagle przyszedł moment diagnozy, który go ściął z nóg.
- Jak ja coś robię, to porządnie. Jak choroba – to z najwyższej półki. Głupio byłoby umrzeć na jakiś banalny nowotwór, lepiej na porządny glejak czwartego stopnia - żartował ks. Jan.
O swojej chorobie dowiedział się przez przypadek, przy wykonywaniu rutynowych badań rezonansem magnetycznym pod kątem niedowładu lewej strony.
- Usłyszałem: tu jest kopertka, a w środku wyniczek. Jak już zaczynają spieszczać końcówki, to znaczy że musi być grubo. Wyjmując wyniczek czytam: glejak. Ugięły mi się nogi, ale wiadomo, facet musi być twardy. Podziękowałem, trzymam fason. Idę do samochodu i tam się popłakałem. Koła rydwanu życia w piachu. Potem poleciało: leczenie, operacje, radio-, chemioterapia… i odliczanie do śmierci. Moja śmierć wypadała na połowę wiosny 2013 r. - opowiadał kapłan.
Ks. Jan Kaczkowski oprócz tego, że jest doktorem nauk teologicznych, bioetykiem i vlogerem, jest także organizatorem i dyrektorem Puckiego Hospicjum pw. św. Ojca Pio. I właśnie opieka paliatywna w hospicjum zajęła sporą część spotkania.
- Hospicjum to nie jest one way ticket. Niektórzy myślą, że tam jest jęk, ból, smród, a co trzy dni wyjeżdża trumna. Tam ludzie odzyskują godność! Z hospicjum można wyjść! - mówił dosadnie.
Przyznał też, że nie widział spektakularnego cudu, że ktoś pewnego dnia wstał i nagle wyszedł z hospicjum, ale dodaje, że widział potężne cuda pojednania.
- Najpiękniejsze są cuda nawracających się ubeków. Albo komunistów, takich czerwonych jak pomidor - do szpiku kości. Takich lubię. O wiele bardziej niż komunistów jak rzodkiewka – z wierzchu czerwoni a w środku biali. Ci drudzy przekonują, że „w partii byli nic nieznaczący, tylko zwykłymi kierowcami”. Nie takie bajki dla mnie - opowiadał.
- Pamiętam jednego z ostatnich pierwszych sekretarzy partii. Mówił, będąc u nas w hospicjum, że on jest niewierzący i mam go nie nawracać. Mówię do niego: Ok, ja tylko chciałbym być na pana pogrzebie. Tylko proszę mi powiedzieć, czy mam być za czy przed trumną. Po dwóch dniach on odpowiada mi, że przed. Ja mu na to, że nie jestem pracownikiem „cepelii” i że skoro mam iść przed to on musi się pojednać z Bogiem. Uwierzcie mi: jeszcze nigdy nie spotkałem tak perfekcyjnie przygotowanej spowiedzi. To pokazuje, że nie wolno nikogo kategoryzować - wspominał.
Ponaddwugodzinne spotkanie zakończyło się gromkimi brawami.