To była prawdziwa fabryka śmierci. Pozostały po niej nieliczne dowody i zaledwie garstka naocznych świadków. Koszalińska delegatura Instytutu Pamięci Narodowej prowadzi śledztwo, które rzuci światło na zbrodnię dokonaną w Treblince.
To pierwsze zakrojone na taką skalę śledztwo prowadzone w sprawie zagłady, która pochłonęła blisko milion ofiar.
Sprawa po latach
Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Warszawie wszczęła śledztwo w sprawie ludobójstwa dokonanego w niemieckim obozie koncentracyjnym w Treblince w 2005 r. Koszalińska delegatura IPN przejęła je dwa lata temu. – Głównym celem śledztwa jest ustalenie sprawców, mechanizmów działania, wszystkich okoliczności sprawy, a przede wszystkim zindywidualizowanie pokrzywdzonych – mówi prowadzący sprawę prokurator Krzysztof Bukowski.
Od dwóch lat kompletuje dokumentację: wyroki wydane przez sądy niemieckie, austriackie i radzieckie, spisane w ciągu dekad relacje nielicznych ocalałych, członków rodzin tych, którzy trafiali do obozu pracy, oraz stara się dotrzeć do żyjących jeszcze świadków zbrodni. – Przesłuchanych w tej sprawie jest ponad 250 osób. Szczególnie cenne były pozyskane ostatnio zeznania Samuela Willenberga, jedynego żyjącego dziś uczestnika buntu, który wybuchł w obozie 2 sierpnia 1943 r. – dodaje prokurator Bukowski. W Treblince naziści założyli dwa obozy – karny obóz pracy i obóz zagłady. Od 1941 r. Polacy i Żydzi, uwięzieni w obozie Treblinka I, pracowali w żwirowni. Na przełomie maja i czerwca 1942 r. Niemcy rozpoczęli prace nad budową obozu Treblinka II, który przez zaledwie rok funkcjonowania unicestwił około 900 tys. ludzkich istnień – głównie polskich Żydów, ale także tych, których dowożono do Treblinki z całej Europy, oraz Romów i Sinti z Polski i Niemiec.
Dzieci w komorze gazowej
Liczące 58 tomów akta sprawy to wstrząsająca lektura. – Ostatnio dotarłem do relacji świadka, który był przy otwieraniu komory gazowej, w której znajdował się Janusz Korczak z dziećmi z sierocińca. Te dzieci tak mocno tuliły się do Korczaka, że funkcyjni musieli od niego odrywać ich ciała – mówi Krzysztof Bukowski. Deportowani, upchnięci w bydlęcych wagonach po ok. 100 osób, docierali do Treblinki skrajnie wycieńczeni. Po wielodniowym transporcie często jedna trzecia przewożonych osób już nie żyła lub była bliska śmierci. Prawdziwy koszmar zaczynał się po otwarciu drzwi wagonu. Po przyjeździe ludzi dzielono na trzy grupy: kobiety z małymi dziećmi, mężczyźni oraz starcy, chorzy i dzieci, które się zgubiły. Ta ostatnia grupa trafiała do lazaretu. – Chodziło o to, żeby nie spowalniali tempa marszu do śmierci. Tu liczył się czas. Trzeba było zrobić miejsce następnemu transportowi – mówi prokurator. Pomoc „lekarska” w lazarecie polegała na wyprowadzeniu na drugą stronę budynku, gdzie czekał wykopany dół i strzał w głowę. Reszcie nakazywano rozebranie się, kobietom golono głowy, potem pędzono ich nago do komór, w których zabijano ich spalinami. W początkowym okresie istnienia obozu Treblin- ka II na likwidację transportu liczącego 5–6 tys. osób załoga potrzebowała trzech godzin, wkrótce czas ten skrócił się nawet do 90 minut. – Ciała trafiały do dołów, ale ponieważ było ich tak dużo, ziemia nie była w stanie ich już przyjąć. Rozkładające się zwłoki powodowały, że ziemia się ruszała, panował okropny smród. Dlatego odwołano pierwszego komendanta i opracowano nowy sposób „radzenia sobie” z problemem zwłok. Ponieważ piece krematoryjne nie były w stanie „obsłużyć” takiego zapotrzebowania, wymyślono, żeby palić ciała na ruszcie z podkładów kolejowych. Układano najpierw kobiety, bo się „lepiej” się paliły, potem mężczyzn. Wykopywano też zwłoki wcześniej zakopane. Płomień palił się nieustannie. A po całej okolicy roznosił się swąd palonych ciał – opisuje Krzysztof Bukowski.
Tożsamość i pamięć
Prowadzone w Koszalinie śledztwo ma wskazać nie tylko listę oprawców, choć znaczna ich część uniknęła stanięcia przed wymiarem sprawiedliwości. Najtrudniejszą kategorię stanowią pokrzywdzeni. – Na razie lista ta liczy ok. 100 nazwisk. Pochodzą z zeznań świadków i z wyroków skazujących oprawców z Treblinki, które zawierają dane ofiar. Dotarłem do 12 wyroków, czekam na kolejne, ale sądy też miały problem z identyfikacją ofiar, o części z nich są informacje zaledwie szczątkowe: imię, płeć, pochodzenie – wyjaśnia Krzysztof Bukowski. Nie łudzi się, że śledztwo, które ma zakończyć się w przyszłym roku, pozwoli na ustalenie pełnej listy zamordowanych. – To była fabryka. Na jednej z konferencji zapytano mnie, dlaczego używam takiego sformułowania, skoro ta fabryka niczego nie produkowała. Produktem tej fabryki była właśnie nicość. Całkowite unicestwienie człowieka, nie tylko pozbawienie go życia, spopielenie ciała, ale także pozbawienie go tożsamości, zmazanie jakiegokolwiek śladu po jego istnieniu. Nie zostawało po nim nic, nawet popiół był mieszany z piaskiem – mówi prokurator Bukowski i podkreśla, że przywrócenie tożsamości ofiarom jest niezwykle ważne. – Ci ludzie przyjeżdżali do Treblinki jedynie po to, żeby umrzeć. Nie nadawano im numerów, nie zmieniano ubrań na pasiaki. Na śmierć szli nago, a pozostawał po nich tylko popiół. Jedyną ich „winą” było to, że byli Żydami czy Romami i żyli w czasie II wojny światowej. Nie wolno nam traktować ich jak liczby. Należy im się to, żebyśmy zwrócili im imiona i nazwiska, ich historię. Byli czyimiś matkami, ojcami, braćmi czy siostrami. To ważne także dlatego, by coś takiego nigdy więcej się nie powtórzyło – dodaje Krzysztof Bukowski.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się