Tamtej nocy zapłonął nie tylko budynek stajni, ale i całe życie mieszkańców Karolewka. Dwa miesiące po pożarze ludzie i zwierzęta podnoszą się z tragedii, której symbolem stała się mała klacz.
Na widok odwiedzających podnosi się na chwiejnych kopytach. – Grzeczna dziewczynka. Taka, dzielna – z czułością chwali klaczkę pani Danuta. – Ona jest znakiem naszego wracania do normalności – mówią właściciele stadniny. Ogień w stajni Do Karolewka wiedzie leśna, wyboista droga. Niespełna dwa kilometry prowadzące do cichego świata ukrytej między polami stadniny. Tamtej nocy też było cicho. Ze stodoły i stajni nie dobywał się żaden głos. Przerażone konie nie rżały, nie tłukły kopytami. – Tylko huk ognia było słychać. Nic więcej – mówi Danuta Tarnowska-Juneborg, ocierając łzy. Bo chociaż minęły dwa miesiące, pożar nadal pali ich do żywego. Dym zauważył kowal, który nocował w mieszkaniu nad stajnią. Gdy wyszedł na zewnątrz, ogień już szalał. – Tam, gdzie się zaczęło palić, było 30 rocznych jagniąt, w stajni były dwa tryki i jakieś 25 matek z jagniętami, które dopiero co przyszły na świat – wzdycha pani Danusia. Zginęły też konie i krowa. – Dwa źrebaczki, nawet roku nie miały, kilka kucyków, dwa konie szlachetne – wylicza. – Pocieszam się tylko tym, że nie spłonęły żywcem. Zaczadziły się, po prostu zasnęły – dodaje, patrząc z okna na znikające powoli wypalone ruiny stajni.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.