- Miałem 9 zapaści ponarkotycznych, mieszkałem na ulicy. Chodziło po mnie robactwo i szczury, powoli gniłem. Jezus uzdrowił mnie w 5 minut - zaczyna swoją opowieść gość męskiego spotkania na Górze Polanowskiej.
Przez ponad godzinę Andrzej „Kogut” Sowa opowiada o swoim życiu.
- Nie ma takiego bagna, z którego Jezus nie mógłby wydostać człowieka - mówi.
Kogut nie tylko na Śląsku był legendą. Punkowiec, wchodząca gwiazda jarocińskiego festiwalu, król ostrych melaży suto zakrapianych alkoholem w każdej postaci i narkotykami. Zaczynał od jednego skręta i hodowli marihuany w przydomowym ogródku. Żeby było fajnie, żeby mieć kolegów. Potem była już tylko równia pochyła. Coraz więcej alkoholu, coraz mocniejszy towar.
- Tak działa diabeł, taka jest rzeczywistość grzechu. Zaczyna się od drobiazgów, które powoli zabijają sumienie. Bo przecież co w tym złego, że czuję się świetnie, że się bawię, że mam kumpli i dziewczyny? - mówi do ponad setki mężczyzn ciasno upchniętych w niewielkiej kaplicy na Górze Polanowskiej. Nie przebiera w słowach.
- Właściwie zajmowałem się tylko ćpaniem i produkowaniem narkotyków. Doszedłem do stanu, w którym potrafiłem ćpać dziennie 20 mililitrów heroiny. Okradałem rodziców i znajomych, dilowałem, wykorzystywałem ludzi. Policja mnie ścigała, miałem zarzuty ze wszystkich paragrafów o narkotyki - wylicza jak na spowiedzi.
- Kiedy człowiek wyrzuci Boga ze swojego serca zostaje wielka dziura. Można wrzucać w nią tony narkotyków, zalewać alkoholem, zapełniać seksem, pieniędzmi, karierą, a i tak nie da się wypełnić. Chce się tylko ciągle więcej i więcej, bo nic nie jest w stanie zaspokoić głodu - mówi.
Po czterech latach heroinowego ciągu i mieszkaniu w piwnicy jednej z legnickich ruder w glanach i skórzanej kurtce ważył niecałe 50 kg.
Były narkoman, muzyk punkowy dzielił się świadectwem nawrócenia i modlił się razem z ponad setką mężczyzn. Karolina Pawłowska /Foto Gość - Byłem zawszony, wkłuwałem się wszędzie gdzie się dało, czasami przez trzy godziny, żeby pod zrostami znaleźć żyłę, miałem taką ropowicę, że dziura na kostce sięgała do kości. Jednego razu obudziłem się, bo coś po mnie chodziło. To był szczur, który zjadał moje strupy. Byłem trupem - wspomina.
Z pomocą przychodzi przypadkowo napotkana dawna koleżanka. Zabiera go do domu, karmi, leczy. Potem proponuje wyjazd na imprezę do ludzi poznanych w Jarocinie. Jak się okazuje na… rekolekcje charyzmatyczne.
- Do kościoła chodziłem tylko po to, żeby spokojnie sobie przyćpać. Dawno się z tego wypisałem. Jeden „czarny” pedofil, inny uzależniony od pieniędzy, sąsiad, porządny katolik po pracy „naprawia” żonę pięściami, plotkujące stare baby i ja mam w takiej szopce uczestniczyć? - żywo gestykulując oddaje swoje ówczesne nastawienie do Kościoła.
- Wiem, co mnie do doprowadziło do takiej nienawiści. Spotykałem buddystów, krisznowców, szamanów, bioenergoterapeutów. Latałem z wahadełkiem, wywoływałem duchy, rzucałem przekleństwa. Potem czułem, że ktoś ciągle jest przy mnie. Jak ćpałem i sam się unicestwiałem, to było w porzo. Jak tylko zaczynałem jakiś detoks, to zaczynały się jazdy: rzeczy na biurku się ruszały, zasłony się zawijały, podłoga skrzypiała, chociaż nikt nie chodził. Coś mnie paraliżowało, dusiło. Demon zrzucił mnie z łóżka - wyznaje.
Na rekolekcje do Konarzewa jednak dojechał. Żeby - jak mówi - „rozpierdzielić imprezę nawiedzonym Jezuskom”.
Naćpany po uszy trafił do charyzmatycznej wspólnoty, jakiej nigdy wcześniej nie poznał. I zderzył się z… miłością. Ludzką i Bożą. Ale zaczęły się też objawy głodu narkotycznego.
- Ćpunowi od razu włącza się jedno: trochę kasy mam, trochę kasy wysępię od Marzeny, ksiądz coś gadał o Caritasie. Nazbieram na bilet do Poznania i na metę. Poszedłem do księdza i mówię, że potrzebuję pieniędzy na bilet. A on mówi: dobra, ale mamy taki zwyczaj, że przed wyjazdem z rekolekcji modlimy się nad człowiekiem wstawienniczo przez nałożenie rąk. Ale kasę dacie? No to się módlcie - opowiada.
Tam gdzie skończyły się możliwości człowieka, zaczęły się możliwości Pana Boga. W ciągu pięciu minut Kogut został uzdrowiony z jedenastoletniej narkomanii. 3 lutego 1993 r. narodził się Andrzej Sowa.
Dzisiaj mówi o sobie, że jest szczęśliwym człowiekiem. Z tłumu wyróżniają go nie tylko dredy i bojówki. Silna wiara i bezgraniczna ufność Bogu, który go nie zawodzi. Który uzdrawia, „załatwia” pracę, mieszkanie, rozwiązuje problemy.
- Dzięki temu, że Jezus za mnie umarł i mnie odkupił ja żyję. Wszyscy moi koledzy, z którymi ćpałem, poszli do piachu, mogę ich odwiedzać na cmentarzu. Doświadczyłem, czym jest moc Chrystusa. Ja wiem, dzięki Komu dzisiaj tutaj stoję, dzięki Komu jestem szczęśliwym człowiekiem, mężem i ojcem. Wiem, Kto mi przywrócił wolność i godność człowieka, Kto dał mi drugie życie - mówi bez cienia wątpliwości w głosie.
- Jezus nie jest do opowiadania, Jezus jest do życia Nim - dodaje.
Spotkanie z Andrzejem Sową było pierwszym po wakacyjnej przerwie męskim spotkaniem na Górze Polanowskiej. Było też ostatnim przed zbliżającym się wielkim świętowaniem, czyli zaplanowanym na 7-9 października Jubileuszem Mężczyzn.