Widok kobiet ubranych na czarno, ze środkowymi palcami wystawionymi w stronę kamery i ociekającymi wulgarnością transparentami, redukowanie dyskusji o aborcji do kwestii własności macicy, wydaje się, że szkodzą przede wszystkim samym kobietom.
Czyja to wina?
Jolanta z Koszalina nie chce "się wybielać". - Mimo że przed laty stan wiedzy na ten temat nie był taki jak dzisiaj, wiedziałam, co robię - przyznaje. Kobieta dodaje jednak z przekonaniem: - Nie miałam oparcia ani w mamie, ani w mężu, który nie czuł się odpowiedzialny. Może gdyby ktoś wtedy przy mnie był... Wystarczyłaby osoba, która by mnie wsparła, być może mną potrząsnęła i nie podjęłabym decyzji, która miała wpływ na całe moje późniejsze życie.
Janina z Darłowa wspomina pewne wydarzenie z czasu, kiedy była w ciąży ze swoim trzecim dzieckiem: - Pamiętam, że moja kuzynka odezwała się wtedy do mnie w następujący sposób: "Nie mów, że znowu jesteś w ciąży. Ty jak maciora, rodzisz i rodzisz". Takie opinie, nastawienie, że wielodzietność to patologia, miały z pewnością negatywny wpływ na wiele kobiet.
Jak mówi darłowianka, tym, co często popycha kobiety do aborcji, jest strach przed wykluczeniem. Nie chodzi tylko o dziwnie postrzeganą wielodzietność, często kojarzoną ze środowiskami patologicznymi. Znaczenie ma także społeczne napiętnowanie niepełnosprawności. To właśnie uszkodzenie płodu jest bowiem najczęstszym powodem podjęcia decyzji o aborcji.
W procesie decyzyjnym często pomijana jest także rola mężczyzn, ojców niechcianych dzieci. Andrzej, mąż Bożeny, mówiąc o aborcji ich wspólnego dziecka, wypowiada się w pierwszej osobie liczby mnogiej: "Zabiliśmy nasze dziecko", "Dokonaliśmy aborcji". - Ja też jestem winny. Ja się na to zgodziłem. Nie powiedziałem "nie" - podkreśla.
Jednak przy kratkach konfesjonału widok mężczyzny, pielęgniarki asystującej przy zabiegu, kierowcy, który podwiózł, wiedząc, po co, jest ciągle dość rzadki.
Boże miłosierdzie na wyciągnięcie ręki?
Historia Janiny pokazuje, jak wielkie znaczenie miała decyzja papieża Franciszka, który na koniec Roku Miłosierdzia wszystkim kapłanom udzielił pozwolenia na rozgrzeszanie grzechu aborcji bez ograniczeń: "aby żadna przeszkoda nie stała pomiędzy prośbą o pojednanie a Bożym przebaczeniem".
Wcześniej takie przeszkody istniały. Bywało, że osoba klękająca do konfesjonału, wyznająca grzech aborcji, odchodziła z kwitkiem, ponieważ dany ksiądz nie miał odpowiednich uprawnień.
Coś takiego przydarzyło się Janinie: - Kiedy ksiądz powiedział, że mam szukać spowiednika w kurii, bo on nie może mnie rozgrzeszyć, odeszłam od Kościoła na długie lata. Moje życie zaczęło się sypać niemiłosiernie. Cały czas powtarzałam: "Panie Boże, jeśli rzeczywiście istniejesz, to dlaczego jesteś taki okrutny? Dlaczego nie chcesz mi pomóc?".
Bożena przyznaje, że grzech aborcji doprowadził ją na skraj życiowej przepaści: - Byłam trupem. Miałam 30 lat mniej niż teraz, ale to wtedy czułam się starsza niż dzisiaj.
Jak mówi, wtedy nie zdawała sobie do końca sprawy z tego, że przyczyną wszystkiego był grzech: - Po prostu nie czułam się kochana przez ludzi ani przez Boga.
Jednak ostatkiem sił zdecydowała się po latach na jeszcze jedną spowiedź: - Pomyślałam, że jeśli mnie znów wygonią, to trudno... Stało się jednak inaczej.
Dziś Bożena przestrzega wszystkie kobiety przed decyzją o aborcji. Otwarcie mówi o ratunku, który dla wszystkich grzeszników, także dla matek i ojców, którzy doprowadzili do śmieci swoich dzieci przez aborcję, jest w Bożym miłosierdziu.