Takie pytanie warto zadać w Dniu Dziecka. Właściwa odpowiedź na nie możliwa jest tylko wtedy, gdy w centrum zainteresowania znajduje się naprawdę dziecko.
Brak potomstwa to poważny problem dla wielu par starających się o dziecko. Kościół nieustannie powtarza, że prawdziwie bolesny dramat bezdzietnych małżeństw nie czyni jednak dobrymi wszystkich dostępnych metod radzenia sobie ze skutkami bezpłodności. Pragnącym dzieci rodzicom proponuje się naprotechnologię. Ta jednak również bywa bezradna. Wtedy pozostaje adopcja dziecka, które urodził ktoś inny.
Co to znaczy, że dziecko jest moje? W jakim sensie moje być nie może?
Nie dom dziecka, ale dom dla dziecka
Według danych GUS z roku 2015, ponad 57 tys. dzieci w Polsce korzystało z różnych form tzw. pieczy zastępczej, czyli wychowywanych było nie przez swoich rodziców biologicznych. Adopcji jest natomiast w Polsce rocznie ponad 3 tys. W Publicznym Ośrodku Adopcyjnym w Koszalinie, który swoim zasięgiem obejmuje 6 powiatów w woj. zachodniopomorskim, w roku 2016, 58 rodzin adoptowało w sumie 74 dzieci.
Jak mówi Leszek Jęczkowski, dyrektor ośrodka, po zmianach w ustawie o pieczy zastępczej, które weszły w życie w roku 2012, sytuacja dzieci znacznie się poprawiła. Zgodnie z nowymi regulacjami, o ile to możliwe, unika się umieszczania dzieci w placówkach wychowawczych, szukając dla nich rodzin zastępczych lub adopcyjnych. Dzieci poniżej 7 roku życia w ogóle nie mają prawa trafić do tzw. domu dziecka. Stąd, liczba dzieci w tego typu placówkach w ostatnich latach znacznie spadła.
- Różnica w wychowaniu dziecka, które jest w rodzinie zastępczej, bądź adopcyjnej, a tym, które życie spędza w placówce, jest nieporównywalna. Niezależnie od tego, jak by się personel nie starał, jak wielkiego serca nie wkładałby w swoją pracę, zawsze będzie to jednak instytucja, a nie rodzina. Dziecko wychodzące po kilkunastu latach z placówki nie zna relacji rodzinnych, między mężczyzną, a kobietą, mężem, a żoną. Skąd ma je znać? - pyta Leszek Jęczkowski.
Chcę, potrzebuję dziecka
Dyrektor POA w Koszalinie przyznaje, że chętnych do adopcji dzieci jest dzisiaj w Polsce więcej niż samych dzieci. - To dobrze - mówi doświadczony pedagog, choć przyznaje, że od pragnienia adoptowania dziecka do decyzji sądu, rodzina musi przejść pewną drogę. - Bywa, że motywacje popychające rodziców do adopcji nie są właściwe.
- Najbardziej mylna przesłanka to chęć pomocy dziecku. Ona oczywiście naturalnie rodzi się, kiedy poznamy często dramatyczną historię dziecka. Jednak jest ona właściwa tylko dla rodziny zastępczej, nie adopcyjnej. Nie można chcieć zostać mamą, czy tatą, żeby pomóc dziecku. Przecież w normalnym życiu tak to nie działa. Po prostu, jesteśmy małżeństwem i chcemy mieć dziecko. Jeśli chcę pomóc dziecku i adoptuję je z tego powodu, to czy ono ciągle ma być tym biednym człowiekiem, któremu ja pomogłem? Czy chcielibyśmy, aby nasi rodzice o nas tak ciągle myśleli, jak to oni nam w życiu pomogli? Przy takiej motywacji, gdy dziecko dorasta, pojawiają się poważne problemy. Rodzą się pretensje typu: "Ja cię adoptowałem, a ty mi teraz tak odpłacasz? Bądź mi wdzięczny". Zaczyna się dramat - wyjaśnia Leszek Jęczkowski.
Dyrektor koszalińskiego POA wymienia jeszcze inne błędne motywacje, które czasem kierują potencjalnymi rodzicami adopcyjnymi.
- Robię to dla żony, albo dla męża. Silną motywację ma tutaj jedno z małżonków. Np. u kobiety budzi się instynkt macierzyński, ale mąż jest na zupełnie innym etapie i godzi się na adopcję dla żony. Tak dzieje się nieraz w małżeństwach, w których jest spora różnica wieku - tłumaczy Leszek Jęczkowski.
- Ratujmy nasz związek i adoptujmy sobie dziecko - to kolejna niewłaściwa motywacja, o której wspomina pedagog. - Dzieje się tak np. w sytuacji, kiedy w związku pojawia się uczucie wypalenia, albo syndrom opuszczonego gniazda. Dziecko nie może być instrumentem, który ma zrealizować moją potrzebę, albo uratować mój związek - podkreśla.
- Adopcja ma być dla dobra dziecka. Nie wyobrażam sobie, żeby szukać dla rodziny odpowiedniego dziecka. Jest dokładnie odwrotnie. To dla dziecka szukamy rodziny - definiuje istotę adopcji Leszek Jęczkowski.
Nic na siłę
Jak mówi dyrektor, wiele par zgłaszających się do ośrodka, ma też za sobą przeżycia związane z nieudaną procedurą in vitro. Jak przyznaje, niedoszli rodzice doświadczają w związku z tym poważnych perturbacji. - Nieraz taką traumę można porównać do tej, jaką rodzice przeżywają przy stracie dziecka - mówi Leszek Jęczkowski.
Niektórzy rodzice zgłaszający się do ośrodka mówią o poczuciu przedmiotowego traktowania w klinikach in vitro. Przyjście na świat dziecka, bądź nie, traktowane jest tam w kategoriach: zabieg udany, zabieg nieudany. Rodzice starający się o dziecko w klinice nie przechodzą tak dogłębnego przygotowania jak w przypadku procesu adopcyjnego. Nie ma klimatu rozeznawania, wyczekiwania. Jest poddanie się zabiegowi. Do tego, jak przyznaje dyrektor, pojawiają się już pojedyncze przypadki traumy związanej ze świadomością pozostawienia zamrożonych zarodków.
Trauma związana z nieudaną procedurą in vitro wiąże się również z samym podejściem do niej ze strony rodziców. Przychodzą oni do kliniki "po dziecko". Nieudana procedura rodzi potężny ból spowodowany zawiedzionymi oczekiwaniami. Nieco inaczej sprawa wygląda w ośrodkach adopcyjnych. Tam również nie wszyscy otrzymują dziecko do adopcji. Jednak rodzice poddawani są procesowi rozeznawania.
- Zdarza się, że mówimy nie. Choć tak naprawdę wygląda to inaczej. Ośrodek adopcyjny to nie sito do przesiewania rodziców. Ośrodek podąża z parą. Przychodzą do nas ludzie, którzy pragną adoptować dziecko. My musimy razem z nimi urealnić to pragnienie. Jeżeli dochodzi do sytuacji, że adopcja nie następuje, to najczęściej jest to decyzja samej rodziny. To nie ośrodek dyskwalifikuje rodzinę, tylko ona sama dochodzi do wniosku, że jednak nie nadaje się - mówi Leszek Jęczkowski.
Miłość nie jest genetyczna
"Adoptować dzieci... znaczy uznać, że miarą więzi między rodzicami a dziećmi nie są jedynie parametry genetyczne. Istnieje rodzenie, które urzeczywistnia się przez przyjęcie dziecka, opiekę nad nim, poświęcenie się mu. Więź, jaka dzięki temu powstaje, jest tak głęboka i trwała, że w niczym nie ustępuje więzi opartej na pokrewieństwie biologicznym" - mówił 5 września 2000 roku Jan Paweł II do rodzin adopcyjnych zgromadzonych w Bazylice św. Piotra.
Zdanie to potwierdza specjalista. - Założenie jest takie, że uczucia i emocje w rodzinie adopcyjnej mają być takie same jak w rodzinie biologicznej. Jeśli ktoś nie jest w stanie porzucić przekonania, że dziecko nie jest jego, bo ma inne geny, nie jest gotowy do adopcji - mówi Leszek Jęczkowski, po czym dodaje: - To, że jest to możliwe, nie wynika z teorii. To praktyka, którą potwierdzają rodzice adopcyjni.
W wytworzeniu się prawdziwych więzi w rodzinie adopcyjnej dziecku nie przeszkadza wiedza o fakcie adopcji. Co więcej, jest ona konieczna dla jego właściwego rozwoju.
- Obowiązkowy punkt szkolenia przyszłych rodziców przewiduje uświadomienie im, że przyjdzie czas na powiedzenie dziecku prawdy. W tej prawdzie dziecko powinno wzrastać. Kiedy powiedzieć? To zależy od rozwoju dziecka. Dziecko musi być w stanie to pojąć i musi czuć się bezpiecznie w rodzinie adopcyjnej. To kwestia indywidualna. Jest też sprawa sposobu powiedzenia tego, czas i dobór słów. Trzeba pamiętać, że takiej tajemnicy nie jesteśmy w stanie utrzymać. Najgorzej jest wtedy, kiedy dzieci w wieku dojrzewania dowiadują się o fakcie adopcji od kogoś z zewnątrz - mówi Leszek Jęczkowski.
Każdy, kto myśli o adopcji dziecka, powinien zgłosić się do najbliższego ośrodka adopcyjnego. Jest ich w Polsce ok. 70.