Jak się zachować wobec porzuconej sutanny? Płakać? Dać lajka?
Na początku kwietnia w sanktuarium w Skrzatuszu, w ramach dni skupienia dla duchownych, odbyło się wyjątkowe nabożeństwo. Biskup w imieniu swoim i prezbiterów odmówił specjalną "Modlitwę przebłagania i wynagrodzenia Jezusowi Chrystusowi, Najwyższemu i Wiecznemu Kapłanowi za odejścia Jego kapłanów ze świętej służby".
Odejścia z kapłaństwa zdarzają się także w diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. Oczywiście, trzeba przypomnieć, że kapłanem jest się do końca życia, ponieważ sakrament święceń odciska w duszy człowieka niezatarte znamię. To, co potocznie nazywa się "odejściem z kapłaństwa", jest w istocie zaprzestaniem pełnienia funkcji kapłańskich.
Czasami takie odejście odbywa się z wielkim hukiem, w atmosferze skandalu i zgorszenia. Innym razem delikatniej, z pewnym wyczuciem. Można tu chyba nawet mówić o większej lub mniejszej klasie. Za każdym razem mamy jednak do czynienia z jakimś dramatem, sytuacją nieprzyjemną, rodzącą pytania, na które nie zawsze łatwo odpowiedzieć.
Na pewno z powodu odejścia kapłana cierpi wielu ludzi: parafianie, uczniowie, rodzina, przyjaciele. Kryzysów na tym tle doświadczają inni kapłani oraz klerycy. Trudno ocenić siłę negatywnego wpływu odejść na sprawę powołań.
O możliwych przyczynach odejść napisano już wiele. Nie chciałbym ich teraz analizować. Z pewnością niektórzy odchodzą, ponieważ zbyt łatwo się poddają, albo zostają sami w momencie kryzysu, nie szukając pomocy lub bezskutecznie o nią błagając.
Przy okazji skrzatuskiego nabożeństwa zadałem sobie natomiast pytanie, czy są takie sytuacje, w których można o kimś powiedzieć: "Dobrze, że odszedł"?
Myślę, że są. Nie chodzi tu tylko o przypadki wielkich zgorszeń związanych z poważnymi przestępstwami, kiedy to sam Kościół dyscyplinarnie wydala kogoś ze stanu duchownego, dając wyraźnie do zrozumienia, że dla takiego człowieka miejsca w szeregach kapłańskich nie ma.
Chodzi też o sytuacje, w których odejście przerywa trwający od dłuższego czasu stan podwójnego życia, czy też jest próbą wzięcia odpowiedzialności za powołane do istnienia dzieci i ich matkę. Ktoś wreszcie podejmuje jakąś decyzję i kończy udawanie, przynajmniej w jednym obszarze swojego życia.
Czy powiedzenie: "Dobrze, że odszedł", oznacza, że odejście jest czymś dobrym? Nie, to nie jest to samo. Odejście zawsze jest rozwiązaniem dramatycznym i zadaje ranę, która, moim zdaniem, w tym życiu nie jest możliwa do zagojenia. Gdyby było inaczej, gdyby odejście było po prostu jednym z możliwych wyjść, musielibyśmy uznać, że obietnice składane Bogu, w istocie, niewiele znaczą.
Dlatego także dyspensa od Stolicy Apostolskiej, która zwalnia z celibatu i pozwala na zawarcie związku małżeńskiego, udzielana w niektórych przypadkach (jeśli to jest przyczyną odejścia), nie oznacza, że wszystko już jest w porządku. Wynika ona z faktu, że celibat nie należy do istoty święceń i jest udzielana w trosce o zbawienie człowieka. Ten akt łaski nie przywraca stanu pierwotnego. Jest jakimś plastrem na ranę, która jednak nadal pozostaje raną.
Jak więc zachować się wobec człowieka, który zrzuca sutannę? Jak podejść do kogoś, kto wczoraj mówił do mnie z ambony czy przez kratki konfesjonału, z kim stawałem do koncelebry, a kogo dzisiaj spotykam w supermarkecie na zakupach?
Bywa, że mam tego człowieka nadal wśród swoich znajomych na Facebooku. Jeśli jego profil nie jest usunięty, to jednak trochę się zmienia. Znikają pewne zdjęcia, modyfikacji ulega nazwa.
I właśnie świat mediów społecznościowych pokazuje nam pewne mechanizmy, które działają w nas także wobec kapłańskiego odejścia. Dla niektórych jest ono jedynie czymś w rodzaju zmiany zdjęcia profilowego. Ooo, nowe zdjęcie - dajmy mu lajka! Pojawia się postawa typu: "Nic się nie stało", a przynajmniej - nic istotnego. Wczoraj ksiądz, dzisiaj pan. Klik... i już!
Z drugiej strony, na wieść o odejściu ktoś bezwzględnie usuwa człowieka z listy znajomych, czyli wykreśla go ze swojego życia. Były ksiądz staje się w Kościele niczym persona non grata. Jest trędowatym, do którego nie wolno podchodzić, którym się gardzi. Nawarzył piwa, niech sobie teraz radzi.
U niektórych pojawia się też zrozumiałe rozgoryczenie, poczucie zawodu, rozczarowanie, a może nawet kryzys wiary.
Trudno znaleźć dobry na wszystko złoty środek, ponieważ sytuacja odejścia z kapłaństwa z natury jest trudna. Co mają tutaj oznaczać normalność i otwartość? Czym jest zwykła, chrześcijańska życzliwość? Jak mają teraz wyglądać moje kontakty z tym człowiekiem? Na czym ma polegać przebaczenie? Znalezienia odpowiedzi na te pytania nie ułatwiają nieraz sami odchodzący. Wiele zależy też pewnie od relacji, jakie łączyły nas z danym księdzem przed jego odejściem.
Jedno jest pewne. Jeśli odejście kogoś z kapłaństwa nas nie boli, oznacza to, że straciliśmy coś ważnego z wrażliwości wiary.
Warto więc zadać sobie pytanie: "Czy mnie to boli?". Jednym ze sposobów na poradzenie sobie z tym bólem jest z pewnością modlitwa.