Zamiast muszkietów i rapierów mają uśmiech. Z takim uzbrojeniem jadą do małych pacjentów. Zdrowych przekonują, że niewiele trzeba, by dać komuś szansę na życie.
Zanim wejdą na oddział, Andrzej zamienia się w klowna, a Remek maluje na twarzy tygrysie paski. Widownia jest niełatwa. Wymizerowana, osłabiona chemią, podłączona do rurek i przewodów, przestraszona. Chłopaki zwykle przyjeżdżają na godzinę, a zostają na cztery. – Czasami trzeba się naprawdę nagimnastykować. Dzieci z oddziałów onkologicznych są izolowane od groźnego dla nich świata zewnętrznego, a więc ich otoczenie zamyka się do grona najbliższej rodziny i personelu szpitalnego. To sprawia, że zamykają się w sobie, odgradzają murem, który trudno przebić. Tym bardziej, kiedy dochodzi do tego osłabienie organizmu chemią. Niekiedy na początku ma się wrażenie, że próbuje się namówić do rozmowy manekin – opowiada Remigiusz Śnieguła. Zanim wyjdą, każdego z małych pacjentów trzeba chociaż trochę rozruszać. Przecież po to przyjechali: żeby leczyć uśmiechem. – Robimy pozytywne zamieszanie. Czasami to aż trochę strach, jak się zabawa rozkręca. A kiedy przyjeżdżamy z Roztańczonym Oddziałem, to bywa jak na prawdziwej dyskotece – śmieje się Andrzej Dras. – Lekarze są zadowoleni, hałas im nie przeszkadza. Wiedzą, że kondycja psychiczna pacjenta ma ogromne znaczenie. Sami powtarzają, że farmakologia to 50 procent leczenia. My staramy się pomóc zadbać o tę druga połowę – dopowiada Remek.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.