Polonijna Akademia Chóralna ma na celu nie tylko podnoszenie kwalifikacji muzycznych, ale też troskę o polskość wśród Polonii.
W Koszalinie Światowy Festiwal Chórów Polonijnych odbywa się co trzy lata, natomiast co roku w nieco mniejszym gronie chórzyści wstępują do Polonijnej Akademii Chóralnej. W tym roku na festiwal przybyło 7 chórów – z Białorusi, Czech i Ukrainy.
Jak podaje prof. Przemysław Pałka z AM w Poznaniu, dyrektor artystyczny festiwalu, chętnych jest więcej niż miejsc. Ze względu na uszczuplony budżet wydarzenia (zorganizowanego z dotacji Senatu RP) w Koszalinie przyjęto zaledwie 130 osób, przy czym odmówiono udziału 6 chórom. Poza tym sam festiwal przyjmuje coraz bardziej okrojoną czasowo formę – trwa już nie kilka tygodni, lecz zaledwie tydzień. W tym roku trzeba było jeszcze zrezygnować z letnich warsztatów dla dyrygentów.
Prof. Pałka wskazuje na wartość festiwalu, jego wielozadaniowość. – To nie tylko śpiew i dbałość o podnoszenie poziomu kwalifikacji dyrygentów – mówi. – To także kontakt Polonii z krajem, z językiem ojczystym. Od lat obserwuję spotykających się tu Polaków z różnych krajów. Każdy mówi po polsku, lecz z innym akcentem. A jednak porozumiewają się. Niektórzy dopiero tutaj zaczynają się posługiwać polszczyzną, której z różnych względów, często niezawinionych, nie nauczyli się w domu.
Pisz po polsku
Zanim chórzyści wykonają Rotę na koncertach w kościołach i Filharmonii Koszalińskiej, ćwiczą ją w bursie międzyszkolnej. Przy takich podniosłych utworach Tomasz Karwański, asystent dyrygenta, zauważa łzy w oczach niektórych wykonawców. – Chwaliłem dziś rano wasze głosy, wiem, że możecie zaśpiewać lepiej – mobilizuje ich, przypominając o podstawowym odruchu: kontakcie wzrokowym z dyrygentem. Jego zadaniem jest czuwanie nad tym, by zespolić ponad sto głosów w jeden pięknie brzmiący chór. Ale najpierw trzeba pokonać złe nawyki, problemy z intonacją, dykcją, tempem.
Te trudności mają śpiewaczki młodego, bo zaledwie dwuletniego chóru „A to my” z Pragi. Lepiej im idzie rozmawianie po polsku, a przynajmniej gwarą z Zaolzia, gdy mówią: „My godomy po swoimu, po naszimu”. – Zwłaszcza dziewczyny z wysokim głosem korzystają z ćwiczeń dyrygenta – wyjaśnia Jewgen Morgun, dyrygent 16-osobowego chóru i liczy na to, że może kilka altów uda się przekształcić w bardziej potrzebne w składzie soprany. – Dla nich ważne jest zaistnienie w dużym chórze, usłyszenie, jak to brzmi, gdy śpiewa ponad sto osób. Zachwycają się, gdy to słyszą – mówi.
Po raz siódmy do Koszalina przyjechał ukraiński chór im. Juliusza Zarębskiego z Żytomierza. Zespół powstał w 1997 roku właśnie dzięki koszalińskiemu festiwalowi. – Te wszystkie spotkania dużo nam dają: nowy repertuar, nowe podejście do emisji głosu, nowe ćwiczenia – mówi dyrygent Jan Krasowski, który ukończył w Koszalinie studium dyrygenckie. – Ale pobyt tutaj to też nagroda dla chórzystów.
Dyrygent dba o to, by polskość nie została zapomniana. Jego podopieczni śpiewają w swoim kraju niemal wyłącznie polskie pieśni. I nie brak im publiczności – obwód żytomierski to największe skupisko ukraińskiej Polonii, liczącej tu 40 tys. Polaków. – Nikomu nie pozwalam pisać transkrypcji, wszyscy muszą czytać i śpiewać po polsku. W ten sposób ćwiczymy też język, bo wielu młodych zna go słabo – mówi pan Jan.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się