- Gdzie można dzisiaj świętych zobaczyć? Są między nami, tutaj, na plaży! - skandują wśród tysięcy zażywających słońca turystów. Przemierzając Wybrzeże śpiewają, tańczą i dają świadectwo o Jezusie.
I o tym, że On naprawdę troszczy się o wszystko. „Jezu, ufam Tobie” - to nie tylko deklaracja z koszulek. Jak działa wprowadzona w życie, ewangelizatorzy przekonują się każdego dnia. Wstając rano nie wiedzą czy będą mieli gdzie spać, czy będzie co jeść.
- Pozbywamy się wszelkich zabezpieczeń. Zostaje tylko Pan Bóg. A On daje znacznie więcej niż prosimy - zapewnia Wioleta Łosiniecka, jedna z uczestniczek Ewangelizacji Nadmorskiej.
Góralka z Czarnego Dunajca bierze mikrofon i opowiada smażącym się na piasku ludziom, jak spotkała Jezusa. Zza parawanów wyglądają zaciekawione głowy starszych i młodszych. Śpiewanie i granie oswaja zaskoczonych i ośmiela zaciekawionych. Przed księdzem i diakonem ustawia się ogonek chętnych, by przyjąć błogosławieństwo. Tu, na plaży.
- Czemu nie? Plaża jest równie dobra, jak każde inne miejsce. Nie powinniśmy się wstydzić tego, że jesteśmy wierzący - mówi pan Jacek.
Na opalonej na brąz, wytatuowanej piersi, wisi medalik na niebieskim sznureczku. Ewangelizatorzy rozdają ich tysiące na plaży, na skwerach i deptakach kolejnych z odwiedzanych miejscowości. I każdego obdarowanego powierzają opiece Matki Bożej.
Ewangelizatorzy śpiewają na plażach, rozmawiają z ludźmi, modlą się na nadmorskich deptakach i zapraszają do kościoła. Karolina Pawłowska /Foto Gość - Jezus mnie porwał - śmieje się Wioleta. To jej dziewiąte wyjście na plaże z Dobrą Nowiną. - Poznałam ludzi, którzy chcieli autentycznie żyć Ewangelią. Świadectwo było płomykiem, ale ogień zapłonął, gdy sama doświadczyłam Boga Żywego. Ta ewangelizacja jest dobrym czasem na takie doświadczenie - przyznaje.
- Diecezja nazwała tę akcję „ewangelizacją na żebraka”. Wierzymy w obietnicę Pana Jezusa, że ci, którzy pójdą głosić Słowo Boże, nie będą musieli się o nic troszczyć, bo On zapewni im wszystko, czego będą potrzebować - wyjaśnia ks. Radek Siwiński, inicjator Ewangelizacji Nadmorskiej.
Ewangelizatorzy liczą jedynie na łaskę mieszkańców miejscowości, które odwiedzają. Proszą o jedzenie w smażalniach, barach i ośrodkach wypoczynkowych. Czasem ludzie przynoszą im chleb i konserwy do kościoła. Wieczorami pukają do drzwi ośrodków i proszą o nocleg.
- Dziewczyny mówiły: „weź jak najmniej rzeczy”. No, ale jak nie zabrać czapki od słońca, kurtki od deszczu, dresów jakby zimno było i tysiąca innych potrzebnych rzeczy? Teraz w czapce chodzi diakon, bo nie miał nic na głowę, kurtkę oddałam koleżance, dresy też gdzieś "poszły". Rozdałam wszystko co miałam i niczego mi nie brakuje. Dostaję wszystko, o co poproszę - śmieje się Magda Fiołek i opowiada o maśle, za którym tęskniła przez całe rekolekcje przygotowujące do ewangelizacji. - I w ostatni dzień na śniadanie było masło! Zapragnęłam piersi kurczaka i frytek? Dostałam na obiad. A ostatnio na adoracji myślałam, że Pismo Święte mam tylko w komórce i przydałoby się takie drukowane. Oczywiście, że dostałam. Mam co jeść, mam co pić, wygodne łóżko co noc i jeszcze wakacje nad morzem - cieszy się dwudziestolatka z Sosnowca.
- Spotkałam ewangelizatorów w ubiegłym roku w Mielnie. Mama zabrała ich na obiad, więc miałam możliwość dłużej pogadać i ich poznać - opowiada. To, co usłyszała i zobaczyła spodobało jej się na tyle, żeby dołączyć do ekipy ewangelizacyjnej.
A ta składa się nie tylko z młodych. Pani Kamila jest doświadczonym ewangelizatorem. Głosiła już Jezusa nad morzem, tyle, że nad… Czarnym.
- Jestem w trzecim zakonie franciszkańskim i z naszą wspólnotą organizowaliśmy takie akcje. Trochę inaczej, bo mieszkaliśmy nad morzem w namiotach i przez dwa tygodnie głosiliśmy naszym życiem - opowiada pochodząca z Ukrainy ewangelizatorka. Od czterech lat mieszka w Polsce, w Polanowie.
- Tak tęskniłam za tą naszą ewangelizacją, za morzem i Pan dał mi morze - śmieje się pani Kamila. O akcji dowiedziała się w Domu Miłosierdzia, do którego przyjeżdża co miesiąc na Mszę św. z modlitwą o uzdrowienie.
- Teraz trochę cierpię, bo uderzyłam się w stopę, stłukłam i nieco mi spuchła. Ale nic nie jest złamane, więc się nie martwię. Boli, ale idę. Ofiarowuję to cierpienie i za tych ludzi tutaj, i za moich w rodzinie, którzy odeszli od Kościoła - mówi, dzielnie przemierzając parawanowo-ręcznikowy tor przeszkód.
Ewangelizatorzy wstają wcześnie, po siły na nowy dzień idą przed Najświętszy Sakrament. Potem krótkie spotkanie organizacyjne. Dwójka zostaje by adorować, a reszta - na plażę! Śpiewają, tańczą, odgrywają krótkie pantomimy, dają świadectwa.
- Większość jest życzliwa i otwarta. Może raz pojawił się nieracjonalny zarzut, że „narzucamy się” z naszą wiarą. „Dobrze, że jesteście”, „szacun”, „dobra robota” - to słyszymy najczęściej. Ludzie cieszą się, że Kościół idzie do nich, wychodzi poza mury świątyń - przyznaje ks. Jacek Sokołowski.
Saletyn z Olsztyna po raz czwarty posługuje na Nadmorskiej. Nie raz doświadczał, jak konkretnie działa Pan Bóg, gdy Go o to z wiarą prosić.
- W ubiegłym roku, w Grzybowie, po pierwszej Mszy św. o 7 rano przyszła do mnie kobieta i mówi, że przed dwoma laty została uzdrowiona z bólów kręgosłupa, podczas naszej wspólnej modlitwy w kościele. Wtedy nie miała o tym śmiałości opowiedzieć, ale zgodziła się teraz podzielić tym świadectwem z innymi ludźmi. Okazało się, że jest lekarzem i że wcale nie przyszła na tę modlitwę prosić o uzdrowienie siebie, tylko o wiarę dla synów. Dostała więcej, niż prosiła. Dla mnie to konkretny znak, że Jezus działa, uzdrawia duszę i ciało. A zarazem dowiaduję się o tym dopiero po dwóch latach, żeby nie było we mnie pokusy przypisania sobie jakiejkolwiek zasługi - opowiada duszpasterz.
W tym roku ekipa nadmorskiej jest mniejsza, ale za to więcej jest głoszących w sutannach i habitach. Niemal połowa to diakoni, klerycy, siostry i bracia zakonni. W ciągu kolejnych dziesięciu dni ewangelizatorzy przemierzą trasę od Ustki do Mielna.
- Kilka lat temu mieliśmy problem ze znalezieniem noclegów. Pan, przez Swoje słowo upominał nas o chciwości, o chęci posiadania pieniędzy. Okazało się, że jedna z osób miała ze sobą pieniądze „na wszelki wypadek”. Dopiero gdy się ich pozbyła, wszystko się rozwiązało. Dlatego, kiedy uzbierało się trochę pieniędzy, wszystko wrzuciliśmy do skarbonki w kościele. Pan Bóg się o nas zatroszczy - zapewnia ks. Jacek. Tak jak wczoraj.
- Miała być tylko zupa. A potem były i zapiekanki, i kawa, i lody, i otwarte szeroko serce. Na koniec pani, która nas ugościła, jeszcze poprosiła o spowiedź. I jak tu nie chwalić Pana? - dodaje z uśmiechem.