Towarzysząc w tym roku ewangelizatorom odniosłam wrażenie, że Pan Bóg bardziej chciał coś powiedzieć głoszącym Dobrą Nowinę niż tym, do których ich posłał.
Niestandardowe akcje ewangelizacyjne stały się już znakiem rozpoznawczym diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. Rozśpiewane i rozmodlone grupy ewangelizatorów głoszą wszędzie, gdzie się da (i gdzie się nie da też). Są w centrach miast i na ich obrzeżach, na opłotkach popegeerowskich wsi, na deptakach i skwerach nadmorskich miejscowości, nawet na plażach.
U jednych wywołują święte oburzenie („Pan Jezus w przyczepie campingowej?!”), u innych sceptycyzm („Modlić się w kusych majtkach plażowych?”), a u jeszcze innych poklask („Wierzący wychodzą z podziemia”). Ale ja tym razem nie o gustach i modach.
Towarzysząc w tym roku ewangelizatorom odniosłam wrażenie, że Pan Bóg bardziej chciał coś powiedzieć głoszącym Dobrą Nowinę niż tym, do których ich posłał.
Gołym okiem widać, że ewangelizatorów było mniej. Spragnione podzielenia się wiarą tłumy nie ruszyły ani na plaże, ani na wieś. Ewangelizacja Nadmorska wypuściła na nadbałtyckie plaże tylko jedną ekipę, która przeszła zaledwie od Ustki do Mielna. Kołobrzeska „Przystań z Jezusem”, skierowana głównie do uczestników największego w Europie festiwalu muzyki techno, zrezygnowała z hucznej sceny koncertowej i setek ewangelizatorów z ulotkami. „Braki kadrowe” ewidentnie widać było na Ewangelizacji Wsi, gdzie - zwykle rozśpiewane i roztańczone grupy - przez tydzień "rozkręcały" w wierze i zaangażowaniu mieszkańców małych, rozdrobnionych na kilka filii, parafii.
Nie, nie będę teraz narzekać, że wiara w narodzie stygnie. Ani utyskiwać, że głoszenie na placach i dachach rodzimym ewangelizatorom się opatrzyło, że zwolennicy niestandardowego ewangelizowania ugrzęźli w standardach, że lepsze jest wrogiem dobrego. Ja o innym znaku chciałam.
Mocno uderzyła mnie w tym roku liczba księży, diakonów, kleryków, zakonnic i zakonników, sióstr i braci, którzy wyszli na ulice dawać świadectwo o Jezusie. W nadmorskiej ekipie stanowili niemal połowę ewangelizatorów, widać ich było mocno w Kołobrzegu, na wieś poszła nietypowa, bo „w całości konsekrowana” grupa.
Można powiedzieć, że skoro zabrakło ewangelizatorów świeckich, trzeba było rekrutować ich na szybko spośród duchowieństwa. Nie sądzę, biorąc pod uwagę dobrowolny udział. Sami zainteresowani, z którymi rozmawiałam o tegorocznym wysypie koloratek i welonów na ewangelizacjach, mówią o Franciszkowym wezwaniu do ruszenia się z kanapy, poniekąd bijąc się w piersi (mam nadzieję, że własne), że Kościół strukturalny nieco się zasiedział.
Jestem pewna, że Pan Bóg posyłając uczniów, mówi im też sporo o nich samych i o świecie. Dlatego tegoroczny fenomen ewangelizacyjny czytam przede wszystkim jako odpowiedź Boga na głośne wołanie o znaki. O jednoznaczne, konkretne i czytelne znaki opowiedzenia się za Jezusem, wierności, gotowości. I ciche.
Takimi są sutanny, habity, zakonne welony i księżowskie koloratki. Tę ochotę do odkrycia, że zakonnica to też człowiek, z którym można przybić piątkę, widziałam na plażach; tę tęsknotę za spotkaniem z księdzem w innej przestrzeni niż sprawowana (nierzadko w pośpiechu, by zdążyć na kolejną filię) Msza św. niedzielna czy onieśmielająca swoją urzędowością kancelaria, z duszpasterzem za barykadą biurka, słyszałam i na wsi. I choć na opłotkach i skwerach było jakby ciszej, to wydaje się, że w sercach znacznie głośniej.