- Idziemy drogą wdzięczności. Wszystko, co robimy, to dziękujemy Bogu. Nie mamy wielkiej siły ani wielkiej wiary. Mamy doświadczenie upadku w proch. I Boga, który podnosi - mówią Roman i Grzegorz, pielgrzymi Bożego miłosierdzia.
Roman był menagerem w korporacji, prezesem firmy szkoleniowo-doradczej w branży IT, trenerem w dziedzinie zarządzania projektami. Ale miał też przemytniczą przeszłość, która go dogoniła i wystawiła słony rachunek do zapłacenia. Przed laty, po przerwanych studiach medycznych, wyjechał do Singapuru. Został przemytnikiem – przerzucał ludzi, elektronikę. Myślał, że to już zamknięty rozdział, ale przeszłość wróciła w momencie, w którym najmniej się tego spodziewał. Trafił do więzienia, stracił wszystko: żonę i córkę, pracę, przyszłość.
– Będąc specjalistą od sukcesu, stałem się przykładem porażki i katastrofy – mówi bez ogródek Roman Zięba. – Byłem człowiekiem racjonalnym, poukładanym, miałem świat wyliczony według procesów. Wiedziałem, jak się zabezpieczyć przed każdym ryzykiem. Wszystko się przewróciło. Dzisiaj wiem, że tym, co jest pewne, jest modlitwa. A najbardziej modlitwa słabych ludzi: tych, którzy stracili, którzy cierpią – dodaje bez patosu.
Dziś pisze ikony i pielgrzymuje. Przez blisko 10 lat przeszedł dziesiątki tysięcy kilometrów. Wydeptuje błogosławieństwo dla świata w miejscach, w których najbardziej go potrzeba. Z tej wędrówki narodziła się wspólnota Pielgrzymów Bożego Miłosierdzia, do której dołączają koleni uwolnieni z więzień i nałogów.
– Doświadczyliśmy ciemności i postanowiliśmy dziękować za światło, modląc się "nogami". Wyruszamy w świat, żeby błogosławić ziemię. To cicha modlitwa. Dużo nie mówimy. Idziemy tam, gdzie potrzeba modlitwy o miłosierdzie, do krajów objętych wojną, tam, gdzie jest przemoc, gdzie jest deptana godność człowieka, gdzie potrzeba nadziei – tłumaczy Roman.
Największa wartość: Jezus
– Zacząłem chodzić z Romanem pięć, sześć lat temu. Nie pamiętam dokładnie. Za to dokładnie pamiętam, że każda drogą, do której zostałem zaproszony, to było coś, czego nie chciałem robić. Bałem się, nie rozumiałem. Bóg zapraszał mnie do pójścia w świat, bez żadnych zabezpieczeń, bez żadnego języka. Okazywało się, że On dawał mi zrozumienie ludzi. To są wielkie tajemnice – opowiada Grzegorz: 12 lat w zamkniętym zakładzie karnym, dowodzenie buntem w więzieniu, szefowanie grypsującym. I Bóg, który pojawił się z dnia na dzień. – Kiedy zaczynałem wędrówkę, to była dla mnie droga pokuty. Pan Bóg przyszedł do mnie z mocą w więzieniu. Mięło wiele lat. Moi koledzy, którzy się wtedy ze mnie śmiali, znów są w więzieniu, albo w nałogach. Inni, widząc, że moja droga trwa, że nie piję, nie ćpam, nie kradnę, że idę za Jezusem – nawracają się. Nie muszę im nic nadzwyczajnego mówić. Po prostu idę drogą Jezusa i odważnie się do Niego przyznaję – mówi pielgrzym. Mieszka w schronisku dla bezdomnych, choć mógłby gdzie indziej. Bo Pan Bóg go tam posłał: do ludzi poranionych, pogubionych, niewierzących. Maryja – kiedy Ją poprosił – znalazła dla niego pracę: jest kierowcą autobusów. Nie jeździ jednak tam, gdzie nie mógłby uczestniczyć we Mszy św. – Nie ma niczego, co miałoby dla mnie większą wartość niż Jezus. Ja za bardzo tęsknię, kiedy nie mogę się z Nim spotkać – wyznaje.
Maciek
Roman wie, że to Pan Bóg pisze najlepsze scenariusze. Także dla świadectw.
– Zupełnie nie to miałem mówić. Powiem wam, co się przed chwilą wydarzyło. Po Mszy podeszła do mnie pani, usiadała na chwilę w ławce. Ta pani wypoczywa w Kołobrzegu, usłyszała, że będę dawać świadectwo, więc przyszła. To matka Maćka, z którym odbyłem swoją pierwszą w życiu pielgrzymkę z Częstochowy na Giewont. Dowiedziałem się od niej, że Maciek nie żyje – zaczyna swoją opowieść o wędrówce z chorym na schizofrenię młodym mężczyzną.
Roman: na Słowacji Maciek chciał pójść do jednej wsi po cudowny medalik. Tłumacze mu, że to przedostatni dzień pielgrzymki, nie mogę nadkładać kilometrów, muszę być w piątek na Giewoncie. A on się upiera, że musi być ten medalik i żaden inny. W końcu mówię, żeby szedł sam. Ja poczekam na niego na granicy i rano ruszymy razem na Giewont. Byłem zły, straciłem cierpliwość. Od tej chwili w każdej przydrożnej kapliczce widziałem Jezusa frasobliwego. Zaczynało do mnie docierać: zostawiłem swojego brata, z ikoną, ulotkami o Krwi Chrystusa i w klapkach na nogach. Mój egoizm i moja pycha kazały mi go zostawić. Czekałem na niego na granicy całą noc, ale się nie zjawił. Rankiem ruszyłem na Giewont. Przygnębiony, przygnieciony, wszedłem w końcu szczyt. A tam pod krzyżem… siedzi Maciek. Dostał od ludzi koc, plecaczek i jagody z cukrem ze słoika. I pyta: „chcesz trochę”?
Posiedzieliśmy szczęśliwi, patrząc na to piękno dookoła. Nagle Maciek pyta mnie: „Roman, czy ja mam problem z pychą?”. No gdzie, ty z pychą, to przecież ja cię zostawiłem, bo wymyśliłem sobie jakiś plan – podpowiadam mu. A on mi opowiada, że szedł przez całą noc i kiedy nad ranem dotarł do Zakopanego, strasznie chciało mu się pić. Zaczął więc stukać do drzwi plebanii. Była 6 rano, więc długo stukał, zanim ksiądz mu otworzył. Opowiedział księdzu, że idzie z pielgrzymką, że chciałby się czegoś napić. – A ksiądz mówi, że chyba mam problem z pychą – kiwa głową Maciek.
Modlitwa o wolność
– Uczyłem się do niego modlitwy i zaufania Bogu. Miał ze sobą ikonę Matki Bożej, którą niósł przed sobą i w torbie ulotki o Krwi Chrystusa. On uczył mnie, że nie można wstydzić się wiary – dodaje. Opowiadał też o ubiegłorocznej pielgrzymce przez Amerykę. Dwóch pątników wykreśliło nogami wielki krzyż przez cały kontynent. – Setki razy słyszałem pytanie: „why”? Odpowiadałem krótko: „modlitwa”. Modlitwa o wolność. W Ameryce, która uważa się za kraj wolnych ludzi. To było dla nich dziwne, ale szybko rozumieli o co chodzi. Najgroźniejsze zniewolenia to te, które wydają się wolnością – dodaje pielgrzym.