Uczył nas radosnego przeżywania wiary. Błogosławił nasze małżeństwa i nasze dzieci. Stworzył wielką rodzinę Duszpasterstwa Akademickiego, był dla nas ojcem, dlatego tak ciężko jest przyjąć wiadomość o jego odejściu.
Ksiądz Wojciech Wójtowicz, zanim został rektorem Wyższego Seminarium Duchownego, był duszpasterzem akademickim. Towarzyszył młodym ludziom w drodze do dorosłości i dojrzałej wiary.
Katarzyna Borowicz z Białego Boru: Zawsze byłam osobą wierzącą, ale nie do końca żyjącą Ewangelią. To ks. Wojtek nauczył mnie (i wielu z nas), jak z radością i miłością przeżywać wiarę. Zachęcał do prostych gestów, do modlitwy codziennej i w drodze, do czynienia znaku krzyża przed jedzeniem, czy też przejeżdżając przy kościele. Małymi znakami mamy budować drogę do nieba.
W duszpasterstwie widział nadzieję na dobre małżeństwa, które będą żyły Ewangelią oraz będą odkrywać własne powołanie do świętości. Każdemu swojemu dziecku z DA starał się towarzyszyć w dniu ślubu. Nam również ks. Wojciech błogosławił w najważniejszym dniu zaślubin, głosząc słowo Boże. A że był wielkim teologiem, pięknie i w prosty sposób uczył miłości do Boga.
Kiedy został rektorem WSD, nadal organizował nam spotkania, przynajmniej raz w roku. Drzwi seminarium też były dla nas zawsze otwarte. Człowiek w ciągłym biegu, zapracowany, a mimo wszystko o każdym pamiętał. Był prawdziwym wulkanem energii.
Stworzył wielką rodzinę DA, był dla nas ojcem, dlatego tak ciężko jest przyjąć wiadomość o jego odejściu. W ciągłym biegu, wiecznie niedoleczony, pamiętał o każdym. Błogosławił nasze małżeństwa i nasze dzieci. Zawsze będzie w naszych sercach. I wiem, że dalej będzie wypraszał u Maryi potrzebne dla nas łaski.
Arkadiusz Wilman, dziennikarz Radia Koszalin: Pamiętam, jak siedział zamyślony w zapadniętym fotelu na „Strychu” przy parafii Ducha Świętego i obserwował ludzi z Duszpasterstwa Akademickiego. Tam się poznaliśmy. To był 2010, może 2011 rok.
Później został rektorem Wyższego Seminarium Duchownego. Zawsze odbierał telefony. Zawsze chętnie rozmawiał. Nie oceniał. Za to „zmuszał” do zjedzenia obiadu w seminaryjnym refektarzu. Przy codziennym zarządzaniu reporterskim chaosem to mała, wielka rzecz. „Najpierw coś zjesz, a później pogadamy” - tak było za każdym razem.
Potrafił jednoczyć ludzi, jednocześnie nie zrażał tych nieprzekonanych lub sceptycznych do wspólnoty Kościoła. Od kilkunastu godzin szczególnie dostrzegam to w social-mediach - w komentarzach, reakcjach moich bliższych i dalszych znajomych.
Zdaję sobie sprawę z tego, że patrzę na ks. Wojtka przez pryzmat jedynie drobnego ułamka jego życia. Znam małżeństwa, którym błogosławił. Wcześniej stworzył im przestrzeń do poznania. Zawsze pięknie towarzyszył. Podczas naszego przedostatniego radiowego spotkania stwierdził: „fundamentem kapłaństwa jest dobre, piękne i głębokie człowieczeństwo”. Jako człowiek zostawił dobry i trwały ślad w moim życiu.
Odniosłem wrażenie, że w ostatnich miesiącach żył szybciej niż zwykle. Nawet jak na niego. Gonił.
I wiem, że kiedyś też mnie zgani. Usłyszę wypowiedziane z charakterystyczną manierą słowa: „ale żeś smutne piosenki wybrał do tej audycji, co o mnie mówili w radiu”. I za niekorzystne zdjęcie zrobione mu w biegu dostanę po uszach, ciętą, żartobliwą ripostą. A później napijemy się kawy.