Gdy choremu chce się pomóc za bardzo, nie dając mu wypocząć, można przedobrzyć i wpędzić go w jeszcze większą chorobę. Jesteśmy świadkami bezprecedensowej cyfryzacji życia modlitewnego.
W obliczu pandemii koronawirusa jak grzyby po deszczu zaczęły mnożyć się propozycje duszpasterskie on-line. To dobrze, że rybacy ludzi nie opuścili swych łodzi i nadal łowią, choć przy użyciu innego rodzaju sieci. Mam tu oczywiście na myśli rybaków duchownych i świeckich.
Uważam jednak, że istnieje w tym kontekście ryzyko zagalopowania się w chęci "pomocy choremu". Krótko mówiąc, można przedobrzyć. Szczególnie, jeśli podstawą decyzji o podjęciu tej czy innej akcji są możliwości techniczne jej zrealizowania. Dzisiaj właściwie każdy w dość prosty sposób może stać się publikatorem treści w formie multimedialnej, także tych religijnych. Możliwości techniczne to jednak nie wszystko. Innymi słowy, nie wszystko, co jest możliwe, bywa jednocześnie słuszne i potrzebne. Podobnie rzecz ma się choćby z eksperymentami genetycznymi (podobieństwo jest oczywiście tylko w relacji możliwość-słuszność). Jeśli chodzi o przekaz wiary, prymat technologii nad teologią uważam za niezwykle szkodliwy.
Pojawiło się więc wiele propozycji: rekolekcji, vlogów, komentarzy, transmisji nabożeństw, czy Mszy św. Na ilość narzekać nie można. Pytanie, co z jakością, pozostaje otwarte. Chodzi mi o jakość przekazywanych treści oraz o jakość samego przekazu, także w sensie technicznym - tu szczególnie jeśli chodzi o transmisje Mszy świętych.
Obok siebie funkcjonuje więc mnóstwo rzeczy naprawdę świetnych, pogłębionych, komunikacyjnie rewelacyjnych, doskonale przygotowanych technicznie oraz sporo materiałów prezentujących wątpliwą jakość na wielu płaszczyznach.
Niektóre akcje zweryfikuje pewnie czas i nieubłagana oglądalność albo raczej jej brak. Ujawni się słomiany zapał albo zwyczajnie autorom odechce się kontynuować dzieło, jeśli nie będzie jego odbiorców.
Uważam jednak, że osobnym problemem są transmisje Mszy św. Kiedy czytam, że aby ją przeprowadzić w internecie, wystarczy telefon, dostęp do sieci i kanał w mediach społecznościowych, odpowiadam - nie wystarczy. Tzn. wystarczy w sensie technicznym, ale to za mało, żeby transmitować liturgię. Jak wspomniałem wyżej, prymat technologii nad teologią jest szkodliwy - w przypadku liturgii szczególnie.
Liturgia jest bowiem przestrzenią absolutnie wyjątkową. Nie należy traktować jej tak samo, jak każdego innego przekazu duchowego np. w formie internetowych rekolekcji. Do nich faktycznie wystarczy nieraz średniej jakości kamerka w telefonie. Jeśli treść jest dobra, obroni się nawet mimo słabości technicznej.
Jednak liturgia jest przecież najcenniejszą i najważniejszą rzeczywistością Kościoła. Nie powinno się tutaj działać w myśl zasady: "I ty możesz mieć swoją transmisję". Zresztą, w tej sprawie całkiem niedawno (2017) Konferencja Episkopatu Polski wydała specjalne "Dyrektorium". Dotyczy ono co prawda transmisji telewizyjnych, ale jak najbardziej zasady w nim ujęte można zastosować do transmisji on-line. One przecież nadal obowiązują.
Uważam więc, że mnożenie internetowych transmisji Eucharystii mija się z celem, którym jest dobro duchowe odbiorców. Możemy wręcz doprowadzić do stanu "przetransmitowania" rzeczywistości liturgicznej, którego skutkiem będzie zanik wrażliwości na jej wyjątkowość.
Nie mówię tu tylko o samym odbiorcy, który dostanie "na tacy" Mszę św. na swojego Facebooka i będzie ją oglądał z przerwami na wiadomości przychodzące na Messengera. Chodzi też o samą transmisję. Aby można było ją przeprowadzić, odpowiednio przygotowane musi być miejsce, szaty liturgiczne, sam celebrans, śpiewy, nie mówiąc już o jakości kamery i samego przekazu, i świadomości tego, kto stoi za kamerą. Warto tu też pamiętać, że, jak czytamy w "Dyrektorium": "Liturgia Mszy świętej nie może być sprawowana wyłącznie w celu jej transmitowania".
Jeśli chodzi o jakość streamingu, nie wydaje mi się, żeby oglądanie Mszy św. w jakości 240 pikseli z rozmazanym i przerywanym obrazem było naprawdę korzystne. Otrzymuję od znajomych informacje o Mszach świętych przerywanych co chwila z powodu przeciążenia sieci. Na czym ma tutaj polegać owocność takiego "uczestnictwa"? Nie przekonuje mnie argument o budowaniu w ten sposób wspólnoty parafialnej. W przypadku Mszy św. nic nie powinno być "byle jak", albo na zasadzie "jakoś to będzie", albo "ważne, żeby było".
Kiedy zanosimy Najświętsze Postacie chorym, wkładamy je w złote naczynia, ubieramy się w komżę i stułę (w przypadku kapłana), rozkładamy korporał, zapalamy świecę. Wszystko to z poczucia godności Eucharystii i głębokiego do Niej szacunku. Jeśli natomiast chodzi o transmisję, mówimy, że wystarczy telefon i dostęp do sieci.
Pewnie, że są sytuacje, kiedy wystarczyłoby wziąć Hostię w rękę i zanieść ją potrzebującemu, bo nie ma czasu na resztę. Pytanie, czy dzisiaj znajdujemy się w aż tak dramatycznej sytuacji? Czy rzeczywiście każdy musi mieć swoją transmisję? Istnieje przecież mnóstwo propozycji doskonale przygotowanych i o różnych godzinach. Jest z czego wybierać. Czy naprawdę potrzebujemy więcej?
Uważam też, że powinno się unikać w odniesieniu do transmisji Mszy św. słowa "uczestnictwo". W sensie ścisłym jest ono bowiem niemożliwe w sposób zapośredniczony, ponieważ Eucharystia jest sakramentem. Podobnie sprawa ma się z innymi sakramentami, ale także z adoracją Najświętszego Sakramentu, czy jakąkolwiek modlitwą wspólnotową.
Możemy niechcący stworzyć wrażenie, że oto w postaci internetu mamy cudowny zastępnik. Nie, nie mamy. To tylko namiastka na wyjątkowe sytuacje. Może przynieść dobre owoce, ale jeśli się przesadzi...