Choroby dziesiątkujące mieszkańców, śmierć za złamanie kwarantanny, kąpiele w occie i bohaterowie dramatycznych czasów – dla mieszkańców Słupska i okolic epidemie to żadna nowość. Na przestrzeni wieków pojawiały się tu często.
W Bałtyckiej Galerii Sztuki Współczesnej opowiadał o tym wszystkim Marcin Barnowski podczas usteckiego Historycznego Czwartku. Oczywiście za pośrednictwem internetu, który w czasie koronawirusa daje jedyną możliwość organizowania spotkań w większym gronie.
Wielkie umieranie
Dżuma, tyfus, cholera. Bywały lata, że „wielkie umieranie” dziesiątkowało miasto nad Słupią bezlitośnie, zmniejszając populację nawet o jedną trzecią. Pierwsza zaznaczona w słupskich dokumentach zaraza pojawia się w 1439 roku. Potem wracały one co kilkadziesiąt lat, często wraz z maszerującym przez Pomorze wojskiem. Jak w 1630 roku, podczas wojny trzydziestoletniej, gdy pojawiła się razem z cesarską armią.
– W dzień św. Medarda, czyli 8 czerwca, pod Bramą Młyńską znaleziono sczerniałe ciało człowieka zmarłego na dżumę. Wkrótce potem zaczęto odnotowywać w księgach kościelnych kolejne zgony – opowiada Marcin Barnowski, dziennikarz i historyk pasjonujący się historią Słupska i Ustki. Liczba umierających była tak duża, że cmentarze znajdujące się przy miejskich kościołach nie byli w stanie pomieścić wszystkich ciał. – Szacuje się, że tylko pod posadzką kościoła Mariackiego i na przykościelnym cmentarzu pochowano ponad 300 osób. Podobnie było na cmentarzu przy poklasztornym kościele św. Mikołaja (dzisiejszy gmach Biblioteki Publicznej). Konieczne było wyznaczenie terenu na nowy cmentarz – po raz pierwszy za murami miasta – tłumaczy. Dzisiaj przez tę nekropolię biegnie ulica Kilińskiego. – Możliwe, że część z odnajdywanych podczas prowadzonych na tej ulicy prac kości to szczątki ofiar tamtej epidemii – dodaje dziennikarz. Do 23 lutego 1631 roku, gdy ogłoszono jej koniec, pochłonąć miała blisko 1000 ofiar.
Kwarantanna
Odmieniana dzisiaj przez wszystkie przypadki kwarantanna to żadna nowość. W 1709 roku na kilka miesięcy odcięci od świata zostali mieszkańcy wsi Wodnica. – Zarazę podobno przywlókł do wsi marynarz – zbieg ze statku, który zacumował w Ustce. Kiedy zachorowania ustały, polecono przeprowadzić kosztowną zapewne, ale potrzebną procedurę. Wszyscy, którzy przeżyli, musieli poddać się kąpieli w occie, zaś domy zostały pobielone wapnem z octem. Ubrania i łóżka chorych zostały spalone – opowiada historyk. Graniczne kontrole to też nie nowy wynalazek. Idąca od wschodu fala epidemii w 1770 roku skłoniła króla pruskiego Fryderyka II do rozstawienia kordonu sanitarnego wzdłuż granicy z Polską. – Żeby go przejść, trzeba było mieć specjalny kwit poświadczający, że jesteśmy zdrowi, lub poddać się czterotygodniowej kwarantannie. Sankcje były niezwykle surowe. Zarówno tym, którzy przekraczali nielegalnie kordon, jak i tym, którzy przyjmowali u siebie takich gości bez atestu zdrowotnego, groziła śmierć – opowiada M. Barnowski.
Lekarz bohater
Jeszcze do połowy ubiegłego stulecia do najczęstszych chorób zakaźnych należała błonica, czyli dur brzuszny. Skutki tej epidemii, zwłaszcza dla najmłodszych, były tragiczne. W szkole w Objeździe w 1884 roku pochłonęła blisko 30 proc. uczniów. Podobnie było w Duninowie. Zaś w pierwszych, powojennych miesiącach, Słupsk był świadkiem epidemii tyfusu, która o mały włos nie zdziesiątkowała ludności miasta i okolic. Epidemia wybuchła najprawdopodobniej w jednym z obozów filtracyjnych pod koniec marca. Większość dotkniętych chorobą stanowili Niemcy, ale nie ominęła i przybyłych na tzw. Ziemie Odzyskane Polaków oraz radzieckich wyzwolicieli. – Żniwo choroby było ogromne. Z 2402 osób dostarczonych do doraźnych szpitali umarły 892. Każdego ranka ciała były wywożone na cmentarz i chowane w masowym grobie znajdującym się w rejonie kaplicy – mówi M. Barnowski. Epidemia połączyła trzy zwaśnione narody. Lekarze walczyli z nią wspólnie. – Nie sposób nie wspomnieć tu o doktorze Fritzu Brandtcie, który zgłosił się do radzieckiej komendantury wojskowej z ofertą pomocy w walce z epidemią. To on organizował doraźne szpitale, podejmował decyzje mające zapobiegać rozprzestrzenianiu się choroby. To podobno jemu słupszczanie zawdzięczają pojawienie się w mieście szczepionki, która uratowała im życie – przypomina historyk. Bohaterski lekarz był wśród 13 ofiar epidemii z personelu medycznego. Zmarł 18 czerwca 1945 roku. – Jego grób na słupskim cmentarzu wciąż jest pielęgnowany i zadbany. Bo, niezależnie od narodowości, tego typu postawy nie sposób nie docenić – dodaje historyk.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się