Między podpołczyńskimi polami i krętymi ścieżkami, gdzie nawet GPS traci orientację, ukryte jest niezwykłe miejsce. Stworzone z zaufania i wdzięczności Maryi.
Zjeżdżając z wąskiej szutrowej drogi w pole, można popaść w zwątpienie. Ale wystarczy jeszcze kilka metrów jazdy za życzliwym pilotem prowadzącym na miejsce, żeby wszystko stało się jasne. Mimo że pogoda zupełnie nie majówkowa, kilkadziesiąt osób, zawiniętych w płaszcze przeciwdeszczowe i kulących się pod parasolami, wychwala Maryję. Kolejne wezwania Litanii Loretańskiej mieszają się ze śpiewem ptaków i cichutkim szemraniem strumyka. Obrazek jakby wycięty z pieśni jezuickiego poety ks. Karola Antoniewicza. Aż samo zaczyna się śpiewać „Chwalcie, łąki umajone”.
– Tak, tu ptaszki z nami odmawiają litanię – przyznaje ze śmiechem Elżbieta Jakubiak, gdy po nabożeństwie chowamy się w kapliczce przy Niepokalanej. – Teraz i tak jest cicho, ale wieczorem, jeśli jest ładna pogoda, to dopiero zaczyna się koncert. A jak wszystko zacznie kwitnąć! Jakby sama natura Matkę Boską chwaliła – dodaje Ela Możdżer. To w ich sercach zaczęło się to miejsce. Zbudowały je swoją modlitwą.
Kilometry modlitwy
Modliły się, chodząc po okolicznych lasach, polach i bezdrożach między Zajączkówkiem, gdzie stoją ich gospodarstwa, a sąsiednią Rzęsną. Trafiły do pięknie usytuowanego wąwozu, osłoniętego drzewami, nad szumiącym strumykiem. – Tu, pod tym dębem, skończyłyśmy odmawiać Różaniec – Ela Jakubiak pokazuje dorodne drzewo. – I zaczęłyśmy rozmawiać o tym, żeby powiesić może jakiś obrazek, malutką kapliczkę. Byłby to cel naszego modlitewnego wędrowania – opowiada. Bo miejsce aż się o to prosiło, jakby Matka Boża sama je sobie wybrała. I zaraz upomniała się o nie. Zaczęło się od choroby Marty. – Córka źle się czuła, ale ignorowała objawy. Aż w końcu pogotowie zabrało ją z pracy. Okazało się, że wszystkie węzły chłonne są zaatakowane, a w jamie brzusznej ma pełno guzów. Diagnoza: chłoniak grudkowy. Szczęście w nieszczęściu, że to był styczeń, więcej czasu można było poświęcić na modlitwę. No i ruszył szturm modlitewny. Msze św. za Martę były zamawiane, ale i ja ruszyłam z różańcem w drogę. Całe życie starałam się być blisko Pana Boga, ale dopiero wtedy przekonałam się, jak dużo można się modlić, jak serce może być gorliwe – opowiada kobieta.
Wróciła myśl o jakimś uhonorowaniu Matki Bożej w wąwozie. – Obiecałam, że jak już będzie ta kapliczka, to będę codziennie przychodzić się modlić. Chociaż pamiętałam, że Bogu nie stawia się warunków, tylko błaga i ufa. Strach tylko burzy spokój i nadzieję – tłumaczy E. Jakubiak. W marcu 2014 r. maleńka kapliczka w końcu znalazła się na dębie. – Najpierw chodziłyśmy z sąsiadką osobno, przeważnie raz w tygodniu. Czasem przypadkiem spotykałyśmy się jakiegoś wieczoru, więc modliłyśmy się razem. Trwało to może rok, może trochę krócej. W końcu pomyślałam, że pora podziękować za to, że Marta czuje się dobrze – dodaje.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się