To zdanie z Izajasza zrozumiałem jeszcze bardziej podczas niedzielnej Mszy św., której długo nie zapomnę. Wydarzyły się dwie rzeczy.
W II Niedzielę Wielkiego Postu miałem okazję odprawić Mszę św. w pewnym domu zakonnym w Koszalinie. Jechałem tam z przygotowanym jak zwykle kazaniem, ale musiałem zmienić wszystko po przekroczeniu progu domu.
Okazało się, że siostry przyjęły pod swój dach uchodźców z Ukrainy - dwie kobiety i dziecko. Siostra poinformowała mnie, że ich goście będą na Eucharystii, choć są wyznania prawosławnego.
Jak dla mnie, nie było żadnego problemu. Oczywiście nie mogły przystąpić do Komunii św. I to jest pierwsza rzecz, która mnie tego dnia bardzo uderzyła.
Po raz pierwszy w życiu zrozumiałem, co to znaczy, że jako chrześcijanie jesteśmy podzieleni. Przychodzi Pan, w którego wierzymy tak samo, jeśli chodzi o Jego obecność w Eucharystii, ale nie możemy razem przystąpić do Komunii św., z powodów... no właśnie, jakich?
Oczywiście rozumiem istotę problemu i znam te powody. Ostatnio zresztą mówił o nich przewodniczący KEP. Nie znając też dyspozycji duchowej stojących przed ołtarzem kobiet z Ukrainy, nie pytałem ich bowiem o stopień zażyłości z Bogiem, zadałem sobie jednak kilka pytań: Na czym polega ten nasz podział? Jak wysoki jest ten mur? Czyj to jest właściwie problem?
Druga rzecz, która wydarzyła się podczas tej Eucharystii, miała nieco inny wydźwięk. Otóż we wspólnocie sióstr jest jedna narodowości rosyjskiej. To ona tłumaczyła Ukrainkom moje kazanie, ponieważ też dobrze znają ten język.
Tak oto w momencie, kiedy Rosjanie bombardują ich domy, a one uciekają przed grozą wojny, Pan Bóg na katolickiej Mszy św., daleko od domu, mówi do nich... po rosyjsku. Ileż w tym treści...
"Moje drogi nie są waszymi drogami" (Iz 55, 8)