Choć znany był z talentu retorycznego, o sobie mówił niewiele, nic prawie. - Jak masz rower i umiesz jeździć, to wsiadasz i zasuwasz - kwitował, gdy próbowaliśmy zapytać go o trzykrotne administrowanie diecezją.
Okazje do tego, by namówić bp Tadeusza do zwierzeń częste nie były. Jedną z nich było w 2007 r. przejście na emeryturę, choć i wówczas trzeba było się trochę nagimnastykować.
- Przyjacielu, ja ci już wszystko powiedziałem! - gasił próby zajrzenia w głąb biskupiego serca.
Jak sam przyznał wówczas w rozmowie z „Gościem Koszalińsko-Kołobrzeskim”, myśl o kapłaństwie nie była pierwsza. Ale samo kapłaństwo było dowodem na to, że życiu nie można sobie lekceważyć najmniejszego znaku.
- W tym czasie ukazał się pierwszy kalendarz Ziem Zachodnich, wydany przez Administraturę Apostolską w Gorzowie Wlkp. za czasów ks. administratora Edmunda Nowickiego. W nim było o gotowaniu, o praniu… o wszystkim. Były też rozważania religijne. Na ostatniej stronie okładki było napisane: Młodzieńcy po maturze, chcący pracować na Ziemiach Odzyskanych, prastarych, piastowskich, niech zgłoszą się do seminarium itd. Ja to przeczytałem. Powiedziałem sobie: to ja! I to było powołanie! Amen - opowiadał.
Co poruszyło to ogłoszenie w sercu młodego Tadzinka? Najpierw strunę patriotyzmu. Wychowanie w narodowych wartościach, idące w parze z miłością do Boga, odbierał w domu. Od Franciszka, powstańca wielkopolskiego i Pelagii. „Franza i Pelasi”, jak z czułością ich wspominał. - „Dziękuję Bogu za mądrych rodziców i wspaniałych profesorów” - napisze po wielu, wielu latach w swoim testamencie.
- Kiedy przychodziły święta, ojciec zawsze wychodził na ulicę i patrzył, gdzie idzie żołnierz polski. Brał go na obiad. Zawsze. Dlatego po przeczytaniu tego ogłoszenia z kalendarza wziął we mnie górę przede wszystkim patriotyzm. Tak znalazłem się w seminarium w 1951 roku. Poznawałem filozofię i teologię i z roku na rok utwierdzałem się w przekonaniu, że jestem na właściwej drodze. Dlatego mówię, że żadnego szczegółu nie można lekceważyć. Ja poznawałem Chrystusa, a „Tadzinka” poznawali inni - opowiadał bp Tadeusz.
Poznawali go wierni, młodzież, z którą miał szczególną łatwość nawiązywania kontaktu, poznawali biskupi, chcący mieć go blisko, by korzystać z jego pomocy. Jak bp Ignacy Jeż w nowo powstałej diecezji.
Sam, jako biskup, był od niej o dwa lata „młodszy”.
- Kiedy w 1974 r. kard. Wyszyński obwieścił mi, że będę biskupem pomocniczym przy bp. Ignacym Jeżu, zrobiło mi się słodko na sercu. Przy tak szlachetnym człowieku ja mogę nawet umierać! - wyznał ze szczerością.
Radość bp. Ignacego przyćmiewał jedynie fakt, że nowego biskupa właściwie nie ma gdzie zakwaterować. Początki diecezji były dzisiaj nie do wyobrażenia.
- Sam mieszkał w swym gabinecie w kurii, nie tej, którą teraz mamy. W malutkim budyneczku. Wyjeżdżał na urlop, dał mi to swoje mieszkanko. Potem zorganizował gdzie indziej. Ale jest coś, o czym w tym momencie muszę powiedzieć. W młodej diecezji niczego nie było. Wcześniej biskupowi Jeżowi swój pokoik udostępnił infułat Jarnicki. Sam poszedł spać na schody. Tak się buduje wielkość człowieka! - wspominał tamte czasy i biskupa-przyjaciela, przy którym przez kolejne lata stał, wspierając w budowaniu diecezji.
Kolegium konsultorów trzykrotnie wybierało go na administratora diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej w oczekiwaniu na nowego ordynariusza. Próbowaliśmy go pytać, czy bycie administratorem było trudne.
- Nie, jak masz rower i umiesz na nim jeździć, to wsiadasz i zasuwasz. Biskup Ignacy powiadał o mnie: ma przyzwyczajenie, to potrafi to robić. Ale żarty na bok. Jestem tu tyle lat. Znam tę diecezję doskonale. A do tego Stolica Apostolska obliguje, by w czasie, kiedy nie ma ustanowionego ordynariusza diecezji, zmieniać tylko i wyłącznie to, co konieczne. Trudność miałem zupełnie inną. Ja siebie musiałem zmieniać, bo nowy ordynariusz był, jest inny. Każdy z nich cudowny, wspaniały. Ale w moim wieku to dość trudne - opowiadał przechodzący na emeryturę biskup.
Choć rzeczywiście przeszedł wówczas na emeryturę, nie przestał służyć, nawet wówczas, gdy postępujące wiek i choroba odbierały mu siły i sprawność. Pozostał wierny Bogu, ludziom, a nade wszystko swojej diecezji, którą kochał całym sercem.